sobota, 2 listopada 2013

Relacja 3x5k cz.3 – Niezdobyty Aragats

Ostatnia noc na Damavandzie należała do najprzyjemniejszych. Wszyscy zmęczeni wejściem szczytowym posnęli jak dzieci. Nie ważne, że spaliśmy na niewygodnych deskach w niskiej temperaturze. Podczas całej wyprawy tak dobrze jeszcze mi się nie spało.

 (Damavand - ekipa 3x5k z irańskim przyjacielem - Camp 3)

(Damavand - ekipa 3x5k, noclegowy barak w tle - Camp3)

Poranek już nie był tak bardzo przyjemny. Obolałe mięśnie i stawy dały o sobie znać. Myśl o tym, że trzeba zejść z 20kg plecakami na sam dół nie polepszała humoru. Pozostanie na jeszcze jedną noc byłoby jednak stratą czasu. Po śniadaniu i spakowaniu się wyruszyliśmy w długą drogę do Campu 2. Podczas marszu powrotnego w głowie pojawiła się myśl, że przejście granicy irańsko-armeńskiej może nie być takie proste.
Dla tych co nie są wtajemniczeni w sprawy tego regionu krótkie wyjaśnienie. Armenia z Azerbejżdzanem się nie lubi i granice pomiędzy tymi państwami są zamknięte. Iran z Azerbejdżanem stosunków politycznych super nie ma, ale granice są otwarte. Azerbejżdżan podzielony jest na dwie części.  Jedna z nich (Nachiczewańska Republika Autonomiczna) jest oddzielona od drugiej przesmykiem który zajmuje Armenia. Naprawdę niezły misz-masz. Żeby przejść z Iranu do Armenii trzeba przejechać sporo  kilometrów wzdłuż granicy z Azerbejdżanem. Ale o tym trochę później. Sytuacja nie była kolorowa, ale trzeba było spróbować. Wejście do Azerbejdżanu nie wchodziło w grę, ponieważ były to dla nas dodatkowe koszta spowodowane musem kupna wizy. Armenia na początku tego roku zniosła opłaty dla Polaków i wjazd mieliśmy darmowy. 

(Damavand - zejście do Campu 2)



Pogoda była wyśmienita. Każde 100m zejścia było odczuwalne wzrostem temperatury o kilka stopni. Po drodze mijały nas muły wnoszące bagaże kolejnych trekkingowców. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się na łyk wody lub posmarowanie kremem przeciwsłonecznym. W końcu, po mniej więcej 2 godzinach w oddali pojawiła się złota kopuła górująca nad campem 2. Tam już czekał na nas transport do wioski Polour. Dzień wcześniej udało się go załatwić jeszcze w campie 3, gdzie spotkaliśmy  poganiacza mułów. Dogadaliśmy się na tyle aby zrozumiał, że potrzebujemy transportu na dół. W campie oczywiście czekała na nas także wyśmienita herbata miejscowych. Odebraliśmy swoje rzeczy, które wcześniej tu zostawiliśmy. Wszystko wrzucone na pakę niebieskiego samochodu pojechało razem z nami do wioski. W drodze, w myślach, żegnaliśmy się z Damavandem, naszym pierwszym pięciotysięcznikiem. To właśnie ten szczyt na pewno zostanie w naszych sercach i każde z nas będzie czuło do niego sentyment.

 
 (Damavand - podróż z Campu 2 do wioski Polour)

 



Na dole wyrzucono nas przy samej drodze międzymiastowej. Dokładnie tam gdzie zaczynaliśmy przygodę z Damavandem. Większość rzeczy była w workach, więc musieliśmy gdzieś się przepakować. Przy 40 stopniowej temperaturze było to trudnym zadaniem. Do tego poziom naszej higieny nie był najlepszy. Nie myliśmy się 2-3 dni, a ciuchów też nie było kiedy i jak zmieniać. Dlatego zdecydowaliśmy się na krótki odpoczynek w pobliskiej restauracji. Usiedliśmy na miejscach na zewnątrz, zamówiliśmy coś o nieokreślonej nazwie, bo niestety nikt nie znał tam języka innego niż persi i zaczęliśmy się przepakowywać. Przy okazji wykąpaliśmy się w toalecie. Toalety w Iranie to dziura w podłodze. Zaletą tego rozwiązania jest to, że w każdej kabinie jest wąż do podmycia się. Można go też użyć do kąpieli. Wykąpani i przebrani przystąpiliśmy do obiady. Trzeba przyznać, że był przepyszny. Do ryżu z curry dodano nam kawałki kurczaka opiekane na grillu wraz z warzywami opalanymi na ogniu. Do picia dostaliśmy mirindę, a całość uzupełniały przekąski w postaci surówek i przepysznego gotowanego czosnku. Można było dobrze i dużo zjeść. W międzyczasie ciągle walczyliśmy z plecakami. Gdy wreszcie udało się spakować i zjeść, przyszedł czas na zrobienie małych zapasów na drogę. 

 (Wioska Polour - rozpakowywanie)

 



 (Wioska Polour - prawdziwy obiad)

Wraz z Jajem poszliśmy 200m dalej do sklepików kupić wodę i coś do jedzenia. Wróciliśmy dosłownie po 15 minutach. I co zastaliśmy? Domke otoczoną Irankami i Olo robiący zdjęcia grupowe. Szybko wyjaśniło się, że jej blond włosy i europejska karnacja zrobiły furorę. Tutejsze dziewczyny podeszły do nich i bardzo chciały poznać Dominikę. No i tak się zaczęło. Wszyscy musieli być uwiecznieni na zdjęciach. Niektórzy nawet „wpadli w oko” irańskim dziewczynom. Niestety nie było czasu na długie rozmowy. Musieliśmy zbierać się na autobus więc w przyjaznej atmosferze pożegnaliśmy się ze wszystkimi i ruszyliśmy w stronę głównej ulicy. Tam czekało na nas łapanie autobusu na stopa, który jechałby do Teheranu.  Nie musieliśmy długo czekać. 10 min stania zaowocowało zatrzymaniem się autobusu tuż koło nas. Podróż minęła sennie. Nie pamiętam z niej za wiele. Klimatyzacja była wybawieniem dla całej ekipy. Do tego lodowata woda, którą kupiliśmy w sklepie. Nic więcej nie było nam trzeba.

 (Domka wśród Irańskich dziewczyn)


  (Ekipa 3x5k z Irańską rodziną)

(W klimatyzowanym autokarze)

Na dworcu w Teheranie oczywiście byliśmy w centrum uwagi. Nie mogłem się do tego przyzwyczaić. Tylko Olo jakby w ogóle już nie zwracał na to uwagi. Razem z nim ruszyłem na poszukiwanie taksówki. Oczywiście jedno pytanie poskutkowało tym, że wokół zebrała się grupa 20 osób. W tym jacyś policjanci i miejscowi sklepikarze. Jedna osoba w całej grupie umiała kilka wyrazów po angielsku i wszystko wszystkim tłumaczyła. W  ten sposób udało nam się znaleźć dwie taksówki do dworca, gdzie mieliśmy znaleźć transport do Erewania w Armenii. Noclegu w Teheranie nie przewidywaliśmy, liczyliśmy za to na spanie w autobusie. Podróż miała trwać kilkanaście godzin. Dojechaliśmy na stację przebijając się przez gigantyczne korki na ulicach. Stacja autobusowa była wręcz gigantyczna. Mnóstwo autobusów i jeszcze więcej ludzi kręcących się pomiędzy nimi. Na całe szczęście Olo był już rozeznany w sytuacji i wiedział, w którą stronę mieliśmy się udać. Dotarliśmy do głównego budynku i do interesujących nas kas. Plecaki położyliśmy zaraz przy okienku informacji , a Olo poszedł załatwiać nasz transport. Po około 20 minutach pojawił się przebijając się przez tłum ludzi. Jego prawie dwumetrowego wzrostu nie dało się przeoczyć. Miny nie miał za wesołej. Za Olem szedł jakiś człowiek, który zaczął się do nas uśmiechać. Był to Turek, który zaproponował swoją pomoc i tłumaczenie z angielskiego na persi. Dowiedzieliśmy się, że następnego dnia jest jakieś irańskie święto narodowe i stąd taki tłum ludzi na dworcu. Niestety, okazało się, że wszystkie autobusy do Erewania są zarezerwowane na najbliższe 3 dni. W informacji, gdzie pomogła nam kobieta mówiąca po angielsku, dowiedzieliśmy się, że sytuacja z pociągami wygląda podobnie. Byliśmy w sytuacji bez wyjścia. Nie dość, że mieliśmy stracić 2 dni na bezczynnym siedzeniu, to dodatkowo musieliśmy wydać kasę na noclegi i jedzenie. W ekipie zapanowała cisza. Tylko Turek był nadmiar wesoły. Pozostała nam jeszcze jedna opcja. Mogliśmy udać się  do Tabrizu – ostatniego większego miasta blisko granicy z Armenią. Gdybyśmy tam dotarli, to istniała realna szansa znalezienia transportu pod samą granicę. Jedyny mankament w tym, że autobus do Tabrizu wyjeżdżał dopiero następnego dnia, a miejsca były już na wyczerpaniu. Szybko zdecydowaliśmy, że nie ma co czekać i analizować. Trzeba było jechać dalej. Olo udał się z Turkiem do kas i wrócił z biletami w ręku.  Pozostało nam znaleźć  nocleg na jedną noc, a było już bardzo późno. Tym razem dla oszczędności zapakowaliśmy się do metra – koszt przejazdu przez prawie cały Teheran – 40 groszy. Spojrzenia wszystkich jadących z nami ludzi – bezcenne. Uśmiechy, zaczepki, zagadywania, wszystko to nas spotykało na każdym kroku. Nasz wzrost nie pozwalał nam się ukryć (troje z nas ma ponad 190cm). No i te wielkie plecaki. Dobrze, że przynajmniej zmieściliśmy się ze wszystkim do metra, a było mocno zapchane. Po ponad 30 minutach byliśmy wreszcie na miejscu.

 (Nazwa restauracji, którą mieliśmy odszukać na dworcu)

(Teheran - obiad w restauracji na dworcu)

Gdy już wyszliśmy z podziemi na ulicę, zaczynało zmierzchać. Czas uciekał szybko. Strach przed brakiem wolnych miejsc w hostelu był coraz większy. Nie wyobrażałem sobie znaleźć się w nocy, na ulicy, w muzułmańskim kraju. Pewnie nic by się nie stało, jednak świadomość takiej możliwości napędzała mi niezłego pietra. Dotarliśmy w końcu do hostelu, gdzie wcześniej nocował Olo. Niestety brak miejsc. Część z nas została z bagażami, a reszta ruszyła w poszukiwaniu innego miejsca noclegu. Po 30 minutach byliśmy już zameldowani w naprawdę przyjemnym hostelu. Musieliśmy oddać nasze paszporty na portierni. Nie podobało mi się rozstawanie z paszportem w innym kraju. Nie było jednak innego wyjścia. Mieliśmy dwa pokoje, 3 i 2 osobowy. Oczywiście Domka musiała spać w jednym pokoju z mężem. Mężem został Olo. W pokojach klimatyzacja, telewizor oraz lodówka. Dla nas największym szczęściem były prysznice i normalne, miękkie łóżka. Naszym kolejnym celem był sklep z żywnością. Wyjątkowe w Iranie jest to, że mają tam takie małe sklepiki w których można znaleźć dosłownie wszystko. Do tego ulice usiane są piekarniami, gdzie kupuje się jeszcze gorący chleb. Sposób pieczenia i sprzedawania chleba jest jedyny w swoim rodzaju. Wchodzi się prosto z ulicy do pomieszczenia, gdzie znajduje się stół, a za nim piekarz obok pieca. W piecu widać stertę kamieni rozgrzanych do czerwoności, na których leży chleb. Wyglądem przypomina takie ciasto jak do pizzy, jest tylko bardziej rozciągnięte. Grubość około 1-2cm. Piekarz specjalnym bagnetem wyciąga gorący chleb i strzepuje przyczepionego do niego żarzące się kamienie. Odwiesza bochenek na hak na kilka minut i po otrzymaniu zapłaty zaprasza do własnoręcznego ściągnięcia chleba z haka. Niedoświadczeni, biorący chleb gołą ręką ryzykują poparzeniem. W chlebie można odnaleźć pojedyncze sztuki kamieni, które jednak łatwo zauważyć i usunąć. Sam smak chleba – niepowtarzalny i ciężko go porównać do czegokolwiek innego. Na pewno nie przypominał smaku chleba jadanego przez nas w Polsce. Coś bardziej pomiędzy chlebem a ciastem na pizze. Za to jeśli chodzi o inne artykuły spożywcze, to zakochaliśmy się w mleku czekoladowym. Mają tam tego mnóstwo i jest przepyszne. Olo polecił mi wypróbowanie irańskiego przysmaku, które reklamowane było na butelce jako „fresh”. Kupiłem małą butelkę i spróbowałem. Możecie sobie wyobrazić bardzo kwaśny napój o smaku mleczno-cytrusowym z dodatkiem mięty? Ja do tamtego momentu nie mogłem, teraz na samą myśl mną wstrząsa. Muszę przyznać, że było tragiczne i ani razu już nie pokusiłem się na więcej. Za to mleko czekoladowe… można było pić litrami. Oprócz tego próbowaliśmy tamtejszego miodu i białego sera. Smaki trochę inne niż w naszym kraju, ale jednak podobne. Resztę wieczoru spędziliśmy na praniu, składaniu ciuchów, kąpaniu się i jedzeniu.

  (Teheran - śniadanie w hostelu)


(Piekarnia w Teheranie)

Kolejny dzień to poszukiwanie kafejki internetowej, co w tym kraju wcale nie było takie łatwe. Po śniadaniu ruszyliśmy w miasto. Olo posiadał mapę, na której miał zaznaczone miejsca z kafejkami. Pierwsze dwa miejsca okazały się być nieczynne. W końcu udało nam się dorwać komputer z Internetem w hotelowej poczekalni. Hotel wyglądał na 4-5 gwiazdkowy, więc trochę nam głupio było prosić o dostęp do sieci. Nie chcieli od nas jednak żadnych pieniędzy. Chyba zrozumieli, że jesteśmy zdesperowanymi turystami szukającymi połączenia ze światem. Zostawiliśmy Domkę z Remikiem w hotelu, a we trzech ruszyliśmy do ostatniego punkt na mapie. Kilkaset metrów dalej, po zasięgnięciu pomocy wśród tubylców, udało nam się odnaleźć kafejkę pierwszej klasy. Może z tą pierwszą klasą przesadziłem, bo wystrój był co najmniej PRL-owski, a komputery pamiętały lata 90-te. Niemniej jednak wszystko działało jak należy, a koszta były niewielkie. Domka i Remik dołączyli do nas. Za kilka złotych ponad dwie godziny rozmawialiśmy z bliskimi i odpisywaliśmy na wiadomości e-mail. Sprawdziłem przy okazji na Google Map jak wygląda granica irańsko-armeńska. Były to wielkie, pustynne obszary wzdłuż szerokiej rzeki. Przejściem granicznym był długi most. Na jednym końcu był Iran, na drugim Armenia. Zapowiadało się na całkiem niezłą przygodę. Po wyczerpaniu limitu czasu, wróciliśmy do hostelu. Chcieliśmy zjeść obiad w jakiejś lokalnej restauracji, ale niestety trwał Ramadan i nie znaleźliśmy nic otwartego. Podobno w Ramadanie restauracje otwiera się wieczorem, po zmierzchu. Nasz głód jednak nie chciał czekać tak długo. Byliśmy zmuszeni kupić produkty w sklepie i wrócić do hostelu. Dobrze, że pokoje były klimatyzowane, bo na dworze panował niemiłosierny upał sięgający 40 stopniom w cieniu. 

 (Męski pokój w hostelu)


 

 (Teheran - kafejka internetowa)

 
 (Teheran - jeden ze sklepów spożywczych - Olo się ogolił!)


W końcu nadszedł moment opuszczenia Teheranu. Udaliśmy się ponownie metrem na dworzec, gdzie byliśmy dzień wcześniej. Znowu zastał nas tam tłum ludzi i wszyscy się oczywiście na nas patrzyli. Mieliśmy już bilety w ręce, więc pozostało czekać na stacji na autokar. W Iranie wejście do autokaru odbywa w ten sposób, że nie ma stricte określonego miejsca odjazdu. Mniej więcej o godzinie odjazdu po stacji chodzi facet i wykrzykuje nazwę miejsca dokąd udaje się autokar. Podchodzi się do niego, a on wskazuje miejsce gdzie stoi pojazd. Dziwny to sposób, ale dokładnie tak dostaliśmy się pod nasz środek transportu. Przy luku bagażowym pomocnik kierowcy chciał od nas dodatkowe pieniądze za bagaż. Wyśmialiśmy go i wrzuciliśmy bagaże do środka schowka. On je poukładał i dalej próbował wymusić opłatę. Oczywiście krzyczał do nas w języku persi. Olo się niewiele sobie z tego robiąc zaczął do niego krzyczeć po polsku. Stojąc z boku obserwowaliśmy tą wymianę zdań, jeden po irańsku, drugi po polsku. Komiczna sytuacja. W końcu pozwolono nam się zapakować do środka autokaru. Byliśmy w środku sami. To nie zapowiadało szybkiego odjazdu.  Za to komfort siedzeń nas bardzo zaskoczył. Nigdy nie jechałem tak ekskluzywnym autokarem. W rzędzie tylko trzy siedzenia, a nie cztery jak to zawsze bywa. Za siedzenie robił fotel obity brązową skórą. Miękki i wygodny jak kanapa. Regulowane nachylenie, które pozwalało na leżenie. Odległości pomiędzy siedzeniami na tyle duże, że można było wyprostować nogi. W końcu ktoś oprócz nas wsiadł do środka. Po około 10 minutach przyszedł pomocnik. Tym razem jednak w obstawie kierowcy. Ten zaczął do nas krzyczeć, żeby zapłacić za bagaże. Zrobił się czerwony i wyszły mu żyły na czole. Nerwowi Ci Irańczycy. W końcu ulegliśmy i zapłaciliśmy ten dodatek, który wyniósł nas w przeliczeniu… około 5zł. Wreszcie mogliśmy spokojnie się rozsiąść i czekać na odjazd. Gdy już ten moment nastał, autobus nie wiedzieć czemu 5 razy okrążył dworzec jadąc normalnie ulicami i stojąc w korkach. Do dzisiaj nie wiem jaki był tego cel. Przypuszczam, że chodziło o zbieranie z ulicy chętnych do podróży, ale nikt mi tego nie potwierdził. Niewiele z drogi widzieliśmy, bo bardzo szybko posnęliśmy.


Po drodze budziłem się kilkukrotnie. Moim oczom ukazywały się za oknem tylko pustynne tereny, a gdzieniegdzie jakieś nieliczne domostwa. Krajobraz nieciekawy – skały, piasek, wzgórza. Nad ranem dotarliśmy do Tabrizu. Na zewnątrz było zimniej niż w Teheranie. Dworzec wyglądał ubogo. Kilka stalowych zadaszeń i jeden budynek, w którym mieściły się biura turystyczne przewoźników i sklepy spożywcze. Pierwsze co to otoczyli nas taksówkarze, więc musieliśmy się od nich wyswobodzić. Tymczasowe obozowisko zrobiliśmy koło jednej z ławek, gdzie ułożyliśmy plecaki. Razem z Olem ruszyliśmy do budynku dowiedzieć się, kto nas może zabrać do Erewania lub ewentualnie do granicy. Na miejscu okazało się, że trzeba wyczekać do 10, bo jedyne biuro posiadające w swojej ofercie kursy do Erewania było otwierane o tej godzinie. O 10:30 wiedzieliśmy już, że jest piątek (czyli tak jak u nas niedziela) i biuro nie będzie otwarte. Ze zwieszonymi głowami wróciliśmy do reszty ekipy. Nie pozostało nam nic innego jak negocjować cenę za taksówkę do granicy. Na mapie odległość nie była jakoś strasznie duża. Taksówkarze na początku chcieli 2 mln riali. Po 30 minutach negocjacji cena spadła do 1,5mln i to była kwota na którą przystaliśmy. W przeliczeniu to jakieś 180zł za 5 osób. Nasze bagaże ledwo weszły do taksówkowego vana. Udało się w końcu zapakować wszystko i ruszyliśmy. Po drodze zatrzymaliśmy się pod domem kierowcy. Tam wymienił się z kimś, kto wsiadł do samochodu w towarzystwie dwóch małych dziewczynek. Wywnioskowaliśmy, że za kierowcę robił ktoś z rodziny lub bliskich znajomych tego pierwsze, który nas dowiózł w tamo miejsce. Dziewczynki były córkami kierowcy i towarzyszyły tacie w wyciecze do granicy z Armenią.

 (Surowy klimat Iranu)


O granicy irańsko-armeńskiej można wiele pisać. Teoretycznie nie istnieje ona na mapach. Wszystkie mapy, które posiadaliśmy nie pokazywały przejścia granicznego. Google Earth także nie chciał nam pokazać tego miejsca jako przejście graniczne. My jednak wiedzieliśmy, że ono tam jest. Przejechaliśmy w sumie około 150km w 3 godziny. Jechaliśmy głównie dolinami pomiędzy wysokimi górami, które sięgały nawet do 3500m n.p.m. Kilkadziesiąt kilometrów trasy prowadziło wzdłuż szerokiej i rwącej rzeki. Po obu stronach dało się zauważyć wieżyczki wojskowe, zasieki oraz bazy z armatami i wozami pancernymi. Chyba nie do końca te państwa sobie ufały. Wreszcie po drugiej stronie rzeki ukazały się gigantyczne góry. Armenia z tamtej perspektywy wydawała się być krajem bardzo górzystym. Dotarliśmy do granicy w połowie dnia. Wysadzono nas na parkingu przed przejściem granicznym, którym był wcześniej wspomniany długi most. Najpierw jednak wymieniliśmy walutę irańską na armeńską w pobliskiej budce i przeszliśmy odprawę celną w budynku przed mostem. Na granicy nie było nikogo oprócz nas i strażników. Potem pojawiła się jedna rodzina, która szybko zniknęła z naszego pola widzenia. Cisza i spokój. Strażnicy w końcu puścili nas na most. Długie, prawie 500 metrowe przejście zrobiło na nas wielkie wrażenie. Na początku mostu strażnik z karabinem jeszcze raz sprawdził nasze paszporty. Już na moście czułem się jak w jakimś filmie. Grzejące słońce, strażnicy z karabinami maszynowymi i tylko nasza piątka na środku mostu. Czekałem, aż ktoś zacznie do nas strzelać. Na całe szczęście tak się nie stało i doszliśmy do armeńskiego strażnika, który także sprawdził paszporty. Dalej znowu budynek. Tym razem więcej ludzi, tam już się coś działo.
(Górzyste tereny Armenii)

Celniczka chciała żebyśmy poszli do okienka wypełnić wnioski wizowe. Mówiła do nas po rosyjsku. Po armeńskiej stronie wszystko nagle było w języku rosyjskim. No i oczywiście w armeńskim. Ani tego ani tego nie rozumieliśmy ani trochę. Umiałem powiedzieć tylko, że jesteśmy z „polszy” i że nie potrzebujemy wiz. Zrobiła zdziwioną minę i nas puściła. Inny celnik dopytywał się jeszcze po co i na co jedziemy do ich kraju. Słowo „alpinisty” było bardzo pomocne i otwierało drogę. Później przydało się jeszcze kilkukrotnie. Siedliśmy w poczekalni i zaczęliśmy analizować dalszą podróż. Byliśmy na środku jakiegoś pustkowia. Do najbliższego miasta było ponad 100km, do najbliższego miasteczka jakieś 15km. Tym kontaktowym miejscem było Meghri. Zaczęliśmy szukać środka transportu. W pobliżu nie było żadnych taksówek, żadnych busów, dosłownie nic. Czasy ZSRR zostały tam na dłużej i panują do dzisiaj. Szukaliśmy kogoś mówiącego po angielsku. Nic z tego. Totalna klapa. Z Jajem przeszedłem się kilkaset metrów za budynek. Byli tam jacyś ludzie, którzy organizowali drogi transport samochodem do Erewania. Dla nas za drogo, szczególnie w 5 osób z bagażami. Byliśmy udupieni na granicy. Pozostało nam iść 15km do Meghri i tam starać się załatwić coś więcej. Kręcąc się tak po parkingu dostrzegliśmy stojący, stary, zdezelowany van i kogoś przy nim palącego papierosa. Niewiele myśląc podeszliśmy i spytaliśmy czy aby nas nie podwiezie do Meghri. Okazało się, że tak. W dalszej rozmowie wyszło, że byli to dwaj elektrycy, którzy czekali na swojego trzeciego towarzysza. Zapakowaliśmy nasze bagaże z trudem do środka pomiędzy drabiny, kable i narzędzia. Sami też wcisnęliśmy się na siłę. Ormianie byli mocno rozbawieni sytuacją. Widać też było, że bezinteresownie nam pomagają. Po około 30 minutach dołączył ich kolega. My w czasie czekania wygrzaliśmy się i wypociliśmy w tej stalowej puszcze. W końcu ruszyliśmy z miejsca. Jako, że sportem narodowym w Armenii jest palenie papierosów, to pierwsze co zrobili to wyciągnęli paczki i serdecznie nas częstowali. Gdy odmówiliśmy, sami zapalili jednego. Zaraz po skończeniu odpalali kolejnego.  I tak przez całą przejażdżkę. Wysadzili nas na skrzyżowaniu gdzieś w centrum miasteczka.

 (Granica Armenii - blaszana puszka naszym ratunkiem)

 (Zmieściliśmy się wszyscy)


(Meghri - budynek przy głównej drodze)

Czułem się jakbym przeniósł się w czasie o kilkadziesiąt lat. Wszystko wyglądało jak na filmach przedstawiających starą Rosję. Wygląd budynków, sklepików przydrożnych, ubiór ludzi, dokładnie wszystko wyglądało jak w scenach filmowych. Zostałem z Jajem na straży bagażu, a reszta ruszyła w poszukiwaniu restauracji oraz potencjalnego noclegu. Mieliśmy za sobą długą podróż, a od rana niewiele zjedliśmy. Po pewnym czasie ekipa wróciła i poinformowała nas, że jest kilka małych knajpek po drodze. W innej części miasta było też miejsce skąd ruszały marszrutki do Erewania. Niestety wyjeżdżały tylko rano, więc musieliśmy organizować nocleg. Pierwsze kroki jednak zrobiliśmy w stronę restauracji. Po kilkudziesięciu metrach marszu, po prawej stronie drogi ukazała się budowla, która nie pasowała do wystroju miasteczka. Restauracja była ekskluzywna i bogato zdobiona. Nosiła nazwę „Falanga”, a jej wystrój był bardzo elegancki. W środku dominowała czerń. Gdzieniegdzie dało się zauważyć malowidła przedstawiające starożytnych Spartan. Restauracja miała kształt kwadratu, a jej ściany były praktycznie całkowicie przeszklone. Za restauracją, nad strumykiem, mieścił się taras z drewna, gdzie można było usiąść i zjeść ciesząc się widokami. Usiedliśmy w środku lokalu. Właścicielka potrafiła powiedzieć kilka podstawowych słów po angielsku, więc rozmawiało się lepiej niż na granicy. Zamówiliśmy kotlety mięsne, frytki i sałatki warzywne. Do tego piwo lub herbatę. Po obiedzie zaproponowano nam kawę po armeńsku. Nie wiem co w niej było i jak była robiona, ale była przepyszna. Dzięki tej serdecznej kobiecie dowiedzieliśmy się także, że istnieje możliwość noclegu na boisku, które mieściło się po drugiej stronie restauracji. Wystarczył jeden jej telefon i pozwolono nam tam rozbić namioty. Poinformowała nas, ze będziemy mieli problem z marszrutką, bo zawsze są przepełnione, a z takimi bagażami będzie bardzo mało miejsca. Zaproponowała załatwić taxi. Zgodziliśmy się wstępnie, ale czekaliśmy na wycenę. W końcu załatwiła nam transport 7-osobowym taxi za 45 000 dramów, czyli po 75zł na głowę. Zgodziliśmy się na tę propozycję. Musieliśmy tylko poczekać do 23:00. W ten sposób uniknęliśmy rozbijania namiotu i noclegu na boisku. Całą noc mieliśmy jechać do Erewania. To, że mieliśmy farta to mało powiedziane. Trafiliśmy na totalne pustkowie, żeby nie powiedzieć zadupie. Dzięki szczęściu, które nie chciało nas opuścić, udało się znaleźć transport do Meghri, a potem trafić do właścicielki restauracji, która nie dość, że nas nakarmiła to załatwiła taxi do Erewania. 

(Meghri - widok z restauracji Falanga)


Pozwoliła nam złożyć swoje plecaki w piwnicy, co z chęcią uczyniliśmy. Ja, Jajo i Remik zostaliśmy na tarasie pijąc soki, a Domka i Olo ruszyli w miasto. Wcześniej kupiłem w kiosku kartę SIM więc mogłem powysyłać trochę sms-ów do najbliższych. Jajo przysnął, a Remik wypełniał swój  dziennik. Po ponad godzinie wrócił Olo, który oznajmił, że znaleźli z Domką kafejkę internetową. Oczywiście ruszyliśmy wszyscy za nim. Najpierw musieliśmy wspiąć się na kilkudziesięciostopniowe schody, a potem podejść stromą uliczką do centrum miasteczka. Minęliśmy mały rynek, który był bardzo uroczy i miał swój oryginalny klimat. Wokół kilka pięknych budowli i malutki skwer, gdzie mieściły się pomniki znanych ludzi. W końcu cała ekipa siadła przed komputerami i rozmawiała ze znajomymi, odpisywała na wiadomości e-mail oraz przeglądała zrobione filmy i zdjęcia. Po około 2 godzinach wróciliśmy do restauracji. Przed podróżą pokusiliśmy się jeszcze na spróbowanie miejscowej pizzy i trzeba przyznać, że była wyśmienita. Dawno pizza nie smakowała mi tak jak ta w Armenii. Około 23:00 przyjechał po nas van. Zaczęliśmy pakować swoje manatki do środka. Do bagażnika weszły 3 torby, co oznaczało że jeszcze 2 torby należy upchać na siedzenia w środku. Zaczęliśmy je tam układać. Nie bardzo się to spodobało właścicielowi auta, który zaczął krzyczeć, że mamy wyciągać wszystkie bagaże. Zdecydował, że nas nie zabierze. Według niego mieliśmy za dużo sprzętu. Nie wiem czego bał się ten człowiek, ale w Iranie zabrali nas 2 razy mniejszym autem i się dało. Facet powyklinał jeszcze w niezrozumiałym dla nas języku i odjechał. Na całe szczęście, właścicielka restauracji widząc nasze skwaszone miny stanęła znowu na wysokości zadania. Wykonała telefon i załatwiła kolejny transport. Tym razem ostrzegła kierowcę, że mamy 5 dużych plecaków. Cena lekko wzrosła. W tamtym momencie nie było innego wyjścia, zgodziliśmy się. Po około 30 minutach przed restauracją stanął nowy środek transportu. Zmieściliśmy plecaki do bagażnika, a sami wygodnie rozsiedliśmy się na kanapach. Olo powędrował do przodu i zajął miejsce koło kierowcy. Z głośników zaczęła płynąć armeńsko-rosyjka muzyka. Starałem się patrzeć za okno. Niestety w Armenii nie uznaje się czegoś takiego jak latarnia przy ulicy. Jechaliśmy przez lasy i góry, krętymi drogami, a wokół było ciemno, straszliwie ciemno. Żeby było ciekawiej wjechaliśmy w mgłę, a kierowca jechał szybko, momentami 100km/h. Trzeba zaznaczyć, że armeńskie drogi nie dorastają nawet do polskich realiów. Dziura na dziurze, co kilka metrów jeśli nie częściej, brak oświetlenia, momentami brak pasów na jezdni i jeszcze ten wariat za kierownicą podśpiewujący do rosyjskich przebojów disco polo. W pewnym momencie przed naszymi oczami, na środku jezdni pojawiła się betonowa zapora. Ulica zwężała się do szerokości jednego auta. Była za blisko żeby zacząć hamować i żeby zatrzymać się przy tej prędkości przed nią. Nasz kierowca nacisnął pedał gazu i wykonał manewr dzięki, któremu wjechał z wielką prędkością pomiędzy betonowe bloki. Nasze emocje ciężko opisać, ale sądzę, że w tamtym momencie wszyscy myśleli, że już po nas. Teraz wiemy jak to jest jak całe życie przelatuje przed oczami. Dla rozładowania emocji, kierowca chwilę po przejechaniu przeszkody odwrócił się i z drwiącym uśmiechem powiedział: „He, He, Schumacher”. Nie miałem siły na więcej wrażeń. Postanowiłem iść spać i nie widzieć tego co ten człowiek wyczynia na drodze. Remik poszedł w moje ślady. Położyliśmy się obaj, Remik na kanapie, a ja na karimacie rozłożonej na podłodze. Gdzieś w środku nocy zatrzymaliśmy  się na parkingu koło sklepu. Nasz kierowca był już tak śpiący, że zarządził ponad godzinną drzemkę. Wszyscy jak na komendę posnęli. Nie poczułem kiedy znowu byliśmy w drodze. Obudziły mnie pierwsze promienie Słońca wpadające przez szyby samochodu. Tym razem zatrzymaliśmy się na środku pustkowia. Sceneria ponownie jak z filmu. Wśród piaszczystych wzgórz, gdzie w oddali nie było widać żadnych zabudowań prowadziła droga, którą jechaliśmy. Ruch prawie żaden, a na horyzoncie widniała gigantyczna góra. Tuż obok niej jeszcze jedna, ale mniejsza. Nie trzeba było pytać co mamy przed oczami. Staliśmy naprzeciwko świętej góry Armenii – Araratu (5137m n.p.m.). Wiedziałem, że będzie ją widać z Armenii, ale nie wiedziałem, że będzie tak wielka i tak dobrze widoczna. W tamtym momencie przyrzekłem sobie, że muszę kiedyś wejść na tę górę.



 (Spanie "na Jaja")

 (Armenia - zapierający dech w piersiach widok na Ararat)

W końcu dotarliśmy do Erewania. Ja spałem. Gdy się obudziłem zobaczyłem, że obok Ola siedzi jeszcze jedna osoba. Był to brat naszego kierowcy, który w tamtym momencie robił za naszego przewodnika. Osiągnęliśmy nasz cel, jakim było dotarcie do stolicy Armenii. Kolejnym założeniem, było wejście na najwyższy szczyt Armenii, czyli Aragats (4095m n.p.m.). Wioska do której chcieliśmy dotrzeć znajdowała się jakieś 50-60km za Erewaniem. Za małą dopłatą dogadaliśmy się z kierowcą, że nas tam zabierze. Oprócz ogólnej mapy drogowej mieliśmy wydruk dokładnych okolic Aragatsu. Były na niej zaznaczone wszystkie pomniejsze wioski, nawet z widocznymi budynkami. Na tej mapie wskazaliśmy obu Ormianom, gdzie chcemy się udać. Trasa była prosta, trzeba było jechać główną trasą z Erewania, ominąć Aragats i skręcić do wioski. Naszym celem był najwyższy, północny szczyt tej góry. W sumie ma ona 4 szczyty, każdy o innej wysokości. Do południowego prowadziła droga i tam znajdowało się schronisko. On nas nie interesował. Północny szczyt był bardziej dziki i to nam odpowiadało. Od szczytu Aragatsu, w zasięgu 20-30km nie było żadnego wodopoju w postaci rzeki, strumyka czy jeziora. Ostatnim punktem, gdzie można było zrobić zapasy była wioska, do której chcieliśmy dotrzeć. Ormianie zmęczeni wycieczką w końcu skręcili z głównej trasy w dziurawą drogę. Przejechaliśmy już kilkanaście kilometrów, kiedy uświadomiłem sobie, że jedziemy na południowy szczyt. Czyli dokładnie nie tam gdzie mieliśmy jechać! Nasze próby wytłumaczenia kierowcy i jego przewodnikowi, że jedziemy źle zdały się na nic. Uparli się, że Aragats to Aragats i nie ważne na który szczyt wiedziemy. Minęliśmy po drodze kilka obozowisk tutejszych pasterzy-koczowników. W końcu dojechaliśmy prawie na sam szczyt. Naprawdę. Według wysokościomierza byliśmy na 3800m n.p.m. Czyli do południowego szczytu zostało 150m przewyższenia. O innych szczytach nie mieliśmy co myśleć, bo nie są one połączone i trzeba przejść wiele kilometrów żeby dotrzeć na sąsiedni wierzchołek. Aragats to krater wulkanu, a jego szczyty tworzą swoistego rodzaju koronę. Wysiedliśmy koło zalewu, pomiędzy budynkami schroniska. Podziwialiśmy jak obok nas wysiada rodzina z małymi dziećmi i dzielnie maszere na południowy wierzchołek Aragatsu. Czyli dzieci bez trudu tam wchodziły. To nam zupełnie odebrało chęci na wchodzenie gdziekolwiek. Zostanie na miejscu wiązało się z mało ekscytującym, krótkim wejściem. Do tego zostalibyśmy bez wody i pożywienia, ponieważ nie dotarliśmy do wioski, gdzie mieliśmy zrobić zapasy. I na końcu musielibyśmy zejść jakieś 30-40km drogą, bez wody i jedzenia. To się mijało z każdym założonym wcześniej celem. Oznajmiliśmy Ormianom, że chcemy wracać do Erewania. Spojrzeli na nas mocno zdziwieni i zaskoczeni.  Tłumaczenie im, że chcemy jechać od drugiej strony kosztowałoby nas kolejne pieniądze, a pewnie i tak by nie zrozumieli o co nam chodzi. Postanowiliśmy więc dojechać do Erewania i zapakować się do pociągu prosto do Tibilisi w Gruzji. Aragats był szczytem dodatkowym, który był brany pod uwagę jeśli wszystkie czynniki będą sprzyjały. Czynniki przestały sprzyjać i musieliśmy odpuścić tę górę. Trzeba było zacząć myśleć poważnie o Kazbeku… górze, która miała być  najtrudniejsza techniczne podczas całej naszej wyprawy.

  (Rejony Aragatsu - pomnik liter ormiańskich)

(Droga do południowego szczytu - Aragats w tle)

 (Pustkowie na zboczach Aragatsu)

 (Szczyt Aragatsu - ostatnie 150m)

 (Pamiątkowe zdjęcie za zaporze zbiornika przy schronisku)

  (Aragats, ekipa 3x5k i ormiańscy kierowcy)