sobota, 28 grudnia 2013

Relacja 3x5k cz.5 – Zdobycie Kazbeku (5034m n.p.m.)



Wybiła godzina 1:00 w nocy. Nie spałem już od kilkunastu minut. Spojrzałem na Remika, wyglądał na obudzonego. Wyłączyliśmy budziki i zapaliliśmy latarki czołowe. Zaczęła się znana już nam krzątanina przed atakiem szczytowym. Wyszedłem na chwilę z namiotu za potrzebą, zobaczyłem, że w drugim namiocie ekipa także szykowała się do wymarszu. Reszta obozu spała. Gdzieś na drugim końcu obozowiska ktoś jeszcze się kręcił. Oprócz tego, cisza. Cisza i mróz. W namiocie termometr pokazywał -5 stopni, na zewnątrz było około -10. Namiot był obsypany śniegiem. W oddali nie było nic widać, żadnej drogi, szczytu, tylko ciemność i gwiazdy na niebie. Niebo w wysokich górach wygląda niesamowicie. Nigdy, nigdzie nie widziałem podobnego nieba, ani w mieście ani na wsi. W wysokich górach, gdy nie ma żadnej chmury, widać dosłownie wszystko, całą drogę mleczną, każdą gwiezdną konstelację. Wszystko się błyszczy i mieni, a człowiek zapomina o reszcie świata. No chyba, że w którymś momencie mróz zaczyna go szczypać w nos.
Dla rozgrzania się wypiliśmy płynną, słodką galaretkę. Było za wcześnie aby cokolwiek konkretnego zjeść. Do tego stres, który blokował przełyk i skurczył żołądek. Galaretka musiała wystarczyć. W plecaku spakowane mieliśmy batony musli oraz czekoladę. Uzupełnieniem prowiantu były 3 litry wody w bukłaku oraz termos gorącej herbaty. W ciągu godziny byliśmy gotowi do wymarszu. Wyszliśmy z namiotu dokładnie w tym samym momencie co druga ekipa. Skinęliśmy do siebie porozumiewawczo i zaczęliśmy poprawiać sprzęt. Wszystko jak na razie szło jak w szwajcarskim zegarku. Problemem był sam początek trasy, bo… nie wiedzieliśmy gdzie iść. To nie były polskie góry, gdzie szlaki są oznaczone kolorowymi malowidłami na drzewach i skałach. Tam było dziko, nie istniały szlaki. Na Damavandzie było prościej bo trasa była jedna i wszyscy nią szli. Na Kazbeku nikt przed nami nie szedł, wszyscy spali. Jednym znakiem były kopce kamieni, podobnie jak na irańskim szczycie. To one teoretycznie wskazywały prawidłowy szlak. Zaczęliśmy więc iść skalnym traktem szukając kopców. Pierwsze 2 osoby świeciły długim światłem wyszukując oznakowań, reszta włączyła tryb rozproszony co znacznie ułatwiało przemieszczanie się. Nie wiedzieliśmy, w którą stronę powinna prowadzić trasa, nie wiedzieliśmy jak długo powinniśmy iść. Jedyne co miało nam pomóc to punkty krytyczne, czyli biały krzyż, czarny krzyż i śnieżne plateau. To były jedyne znaki, które miały pokazywać czy przypadkiem nie zgubiliśmy prawidłowej trasy. 

(Początek ataku szczytowego)

W końcu, po kilkunastu minutach przyzwyczailiśmy się do nierówności terenu, przestaliśmy się cały czas potykać, a w nawyk nam weszło poszukiwanie kolejnych kopczyków. Momentami jednak traciliśmy je z oczu. Wtedy stawaliśmy w miejscu i świeciliśmy na wszystkie strony poszukując ułożonych równo kamieni. Nie były one porozkładane w jakiś określonych odległościach, nie były też ustawiane w prostej linii, a środek nocy wcale nam nie pomagał w poszukiwaniach. Ciężko opisać naszą radość, gdy dotarliśmy do pierwszego z krzyży. Był to pomnik z krzyżem ustawiony pośrodku pola kamieni. Szczęśliwi, że dotarliśmy w poszukiwane miejsce, zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę na posiłek. Gdy ruszyliśmy dalej, od razu zgubiliśmy trasę. Dobre 15 min zajęło nam odnalezienie kolejnego kopczyka kamieni. Wiele razy w ciągu kilku godzin gubiliśmy drogę, ale za każdym razem udało nam się wrócić na dobre tory. Wreszcie minęliśmy kolejny krzyż na drodze. Szczęście nam sprzyjało, pogoda była jak marzenie. Za nami dało się zauważyć kolejne ekipy, które dopiero zaczęły ruszać z obozu. 

W pewnym momencie po pokonaniu wzniesienia z ziemi i kamieni, stopy trafiły na lód. Zaczął głośno chrzęścić śnieg. Była to jedna z odnóg lodowca Gergeti, po którym mieliśmy okazję iść kilka dni wcześniej. Lodowe zbocze wznosiło się do góry i prowadziło w stronę szczytu, nachylenie nie było znaczne. Nie widać było innej drogi. Jedyna rozsądna trasa prowadziła właśnie tamtędy. Nie wiedzieć jak, tuż za nami wyłoniła się grupa innych wspinaczy. Przywitali się z nami i szybko minęli, pytając na odchodnym czy idziemy na „south face”. Nie wiedzieliśmy jak nazywa się ściana na którą mieliśmy zamiar wejść. Chcieliśmy po prostu wejść najprostszą drogą na szczyt. Przytaknęliśmy, a oni powiedzieli, że to dobra droga. W tamtym właśnie momencie można było zaobserwować jakie głupoty człowiek jest w stanie zrobić kiedy jest zaspany i zmęczony. Dobrze wiedziałem, że prawidłowa droga prowadzi na szczyt okrążając górę, wiedziałem także, że ostatnie podejście ma więcej niż 45 stopni i bynajmniej nie było mowy o wspinaniu się w lodzie. Mimo to, podjęliśmy decyzje, że idziemy lodową ścianą. Po 10 minutach wchodzenia po lodzie trzeba było założyć raki. Ściana zrobiła się stroma, nie dało się iść w samych butach. Ruszyliśmy dalej, a grupa wspinaczy w tym czasie zniknęła nam już z oczu. Nie wiem jak długo wchodziliśmy, trochę to trwało, ale w pewnym momencie obróciłem się za siebie i zobaczyłem małe światełka wchodzące na odnogę lodowca, dokładnie w miejscu gdzie my to zrobiliśmy wcześniej. Szok nastąpił kilka chwil później. Grupy te nie kierowały się w naszą stronę, przechodziły przez lodowiec i szły dalej niknąc za zboczem. Ktoś w końcu zobaczył nas z dołu i krzyknął po angielsku, że to nie jest dobra droga na Kazbek, że jest inna droga. W naszych szeregach zapanowała konsternacja. Wywiązała się dyskusja co robić dalej. Jak to w takich sytuacjach bywa, zdania były podzielone. Mieliśmy za sobą spory kawałek drogi, włożyliśmy też dużo sił, aby dostać się w to miejsce, gdzie właśnie staliśmy. Myśl o tym, że trzeba się wrócić i ponownie nadrabiać raz zdobytą wysokość powodowała bunt wewnętrzny. Nie było wyjścia, trzeba było przeprowadzić głosowanie odpowiadając na pytanie czy schodzić czy iść dalej w górę. Wynik głosowania to 3:2 za zejściem. Tak więc zaczęliśmy drogę powrotną. Po około 30 minutach zeszliśmy do miejsca przekraczania lodowca przez inne ekipy. Odwrót przebiegł dużo sprawniej niż wejście. Niewiele myśląc ściągnęliśmy raki i weszliśmy ponownie w kamienistą trasę. 

  
(Pierwsze kroki po śniegu)





 (Wschód Słońca na Kaukazie)



Klimat drogi się zmienił. Nie szliśmy już tylko po kamieniach i ziemi. Często wchodziliśmy na śnieg i połacie lodu. Kilka razy przeszliśmy przez jęzory lodowca. Bywało ślisko i niebezpiecznie, ale na całe szczęście wszystko było jeszcze zamarznięte. O powrocie wtedy jeszcze nie myśleliśmy. Gdzieś po drodze mijaliśmy wielką i stromą ścianę zbocza. Przechodziliśmy tuż pod nią. Nagle usłyszałem dźwięk uderzenia i świst w bliskiej odległości. Minęła krótka chwila i sytuacja się powtórzyła, tym razem jednak świst był dużo bliższy. Przez chwilę nie wiedziałem co się dzieje. Miałem wrażenie, jakby koło mnie przelatywały jakieś kule z wielką prędkością. Szybko wyjaśniło się, że jest to zbocze opisywane we wszystkich przewodnikach dotyczących Kazbeku. Z tej stromej ściany pod którą przechodziliśmy, urywały się skały i z potężnym impetem spadały w dół, odbijając się od innych skał leciały poziomo zamieniając się w niebezpieczne pociski, które mogły urwać nogę lub zabić. Czy wspominałem już, że w Gruzji nie istnieją służby ratunkowe działające w górach? W razie wypadku można liczyć jedynie na siebie, swoich kompanów i ewentualnie inne ekipy wspinaczy.  Na całe szczęście udało nam się szybko przejść przez ten niebezpieczny kawałek bez żadnego szwanku. Zaraz za nim ukazały się duże połacie śniegu. To oznaczało, że weszliśmy na wysokość ponad 4000m. Nasze oczy  mogły zobaczyć  coraz więcej szczegółów wokół, ponieważ nadchodził upragniony poranek. W oddali było widać resztę gór Kaukazu. Promienie Słońca odbijały się od śniegu i lodu tworząc niesamowite zjawisko. Tych momentów nie da się opisać słowami, zdjęcia lepiej to uchwyciły, ale też nie do końca oddają realia. Klimat porannego Kaukazu po prostu zapierał dech w piersiach. 



 
 (Trawers Kazbeku)





Udało nam się dotrzeć do śnieżnego plateau na wysokości 4400m. Dzień rozpoczął się na dobre. Pomimo palącego twarz Słońca było dalej zimno. Wiatr i niska temperatura nie dawały o sobie zapomnieć. Wyszliśmy na nieosłonięty trawers Kazbeku, gdzie wiatr miał pole do popisu. Kolejne godziny mijały na ciężkim podejściu tym trawersem. Zaczęły się bóle mięśni, brak tlenu (problemy z oddychaniem) oraz zmęczenie psychiczne. Moje kroki stały się ociężałe, czekan zaczął przeszkadzać w ręce. Trzeba było jednak go trzymać, bo każdy krok groził zapadnięciem się w śniegu i zjechaniem ze zbocza. Niedaleko, kilkanaście metrów przede mną, pod jakąś kobietą załamała się ścieżka. W sekundę zaczęła zjeżdżać ze zbocza. Na całe szczęście była spięta liną z partnerem, który ją szybko wyłapał. Podczas tego wejścia nie można było się mylić. Dodatkowo, zaczęli nas mijać pierwsi schodzący ze szczytu wspinacze. Momentami nie było miejsca żeby przejść, więc trzeba było wchodzić w grząski śnieg i starać się nie zjechać na dół razem z innymi ludźmi. Podejście tych 400 metrów przewyższenia trwało chyba wieki. Gdy wszedłem na przełęcz pomiędzy dwoma szczytami Kazbeka, padłem na śnieg i ledwo żyłem. 




 
(Namawianie mnie żebym szedł dalej - przełęcz - ok.4800m)


 
(Ostatnie podejście na szczyt Kazbeku)



Zaraz koło mnie położył się Remik. Miałem totalnie dość, byłem psychicznie wyprany. Do tego wszystkiego podczas wejścia zacząłem czuć zimno w stopach i dłoniach. Zawsze miałem problem z ukrwieniem, ale tym razem czułem jak zamarzam, a rękawice ani buty nie pomagały. Podczas wejścia stosowałem technikę, którą nazwałem „krok i ruch”. Chodziło o to, że w momencie robienia kroku do przodu ruszałem szybko palcami u stopy, gdy wbijałem czekan ruszałem na nim palcami dłoni. I tak na zmianę, palcami stóp i dłoni. Na przełęczy było za to dużo cieplej. Niezbędne było posmarowanie się kremem UV. Zarządziliśmy dłuższą przerwę na posiłek i odpoczynek. Sam nie miałem ochoty iść wyżej. Widziałem szczyt, był bardzo blisko. Wiedziałem jednak jaki trud trzeba włożyć w to podejście. Przede mną znajdowała się ściana o nachyleniu około 50 stopni. Dla porównania, dotychczas wchodziliśmy trawersem, który miał nie więcej niż 30-40 stopni. Do szczytu zostało około 250 metrów podejścia. Cholernie ciężka droga. Po dotychczasowych 8 godzinach marszu i wspinaczki chciałem zostać na przełęczy i poczekać na resztę. Zaświtało mi jednak w głowie, że jestem za blisko żeby rezygnować. Gdybym wtedy odpuścił, to wypominałbym sobie to do końca swoich dni. Nie mogłem się poddać, ruszyłem dalej. Zacząłem jako pierwszy, ale szybko reszta ekipy mnie wyprzedziła. Zostałem gdzieś w tyle walcząc sam ze sobą. Wchodziłem 10 kroków, zatrzymywałem się, łapałem 5 oddechów i ruszałem znowu. W ten sposób dotarłem na wypłaszczenie oznaczające bliski wierzchołek góry. Czekał tam na mnie Jajo, który powiedział, że już widać szczyt, że już prawie jesteśmy. W tamtym momencie zapomniałem zupełnie o zmęczeniu, zapomniałem o wszystkich trudach. Miałem do pokonania jeszcze jakieś 30-40 metrów i nic mnie nie mogło powstrzymać. Na szczycie stał już Olo, który kręcił kamerą nasze wejście. Domka obok niego rozmawiała z inną ekipą, która świętowała swoje wejście. Poproszony o komentarz przez Ola, mogłem odpowiedzieć tylko „kurwa mać…”. Nic innego nie przyszło mi do głowy. Pomimo tego, że na dole zacząłem marudzić, że tylko debile pchają się na taki szczyt, to na szczycie byłem najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi. Nie miałem co prawda siły na wygłupy jak Domka i Olo, którzy robili sobie zdjęcia stojąc na rękach, ale wewnętrznie czułem radość życia, to coś po co się to robi, to czego nikt mi nie mógł wtedy  zabrać. Oczywiście zrobiliśmy sesję foto, uwieczniając na niej nasze osoby z flagą narodową i logo sponsorów. Wszystko przebiegło sprawnie i szybko. Dopiero po tych formalnościach doszło do mnie, że warto by było się rozejrzeć wokół siebie. Pogoda, a co za tym idzie widoczność, była znakomita. Poniżej nas było widać szczyty gruzińskiego Kaukazu. W oddali przebijały się nawet dwa szczyty Elbrusa, naszego kolejnego celu. Dużo poniżej szczytu było widać chmury, który otaczały niższe partie gór. Przepiękny widok, czułem się jakbym był wielkim zdobywcą. 

 
(Widok ze szczytu - 5034m n.p.m.)



 (Domka i inna ekipa Polaków)


  (Remik odpoczywający na szczycie)



 
 



 (Dowód wejścia na szczyt Kazbeku)


 (Marsjanin Jajo na Kazbeku)



Po całej tej euforii zacząłem ponownie czuć zimno. Na szczycie wiatr nie dawał o sobie zapomnieć. Trzeba było schodzić w dół. Po raz kolejny zapaliła się lampka w głowie, że najtrudniejsze dopiero przed nami. Było przecież trzeba ominąć tych wszystkich wchodzących wspinaczy, zejść z mocno nachylonego i śliskiego zbocza oraz pokonać długi i niebezpieczny trawers. Analizując swoje zmęczenie, uważałem, że gdzieś przy śnieżnym plateau padnę i się nie ruszę. Wejście na szczyt zajęło nam 8 godzin. Nie mogliśmy się napić ponieważ, nasze bukłaki na wodę zamarzły. Przez cały ten czas piliśmy tylko ciepłą herbatę z jednego termosu. To, że byliśmy mocno odwodnieni było pewne. Bukłaki nie odmarzły, aż do powrotu do obozu. Zaczęliśmy więc schodzić. Już po chwili musieliśmy ostrożnie mijać się z innymi ekipami. Jakaś kobieta niosąca w ręce aparat upuściła go, a ten stoczył się podskakując do samej przełęczy. Tak naprawdę nie było czego po nim zbierać. Szkoda dobrego sprzętu. Zejście do przełęczy nie zajęło nam dużo czasu, ale nie było też łatwe. Stromizna dała nam w kość i rozpoczęliśmy trawers na bardzo zmęczonych nogach. Powrót ciągnął się niemiłosiernie. Schodzenie było łatwiejsze fizycznie, jednak moje kolana dawały o sobie znać i każdy krok był bardzo bolesny. Za to mieliśmy piękny widok na to wszystko co przeszliśmy w nocy. Gdy skończył się śnieg i weszliśmy w rumowiska skalne pomiędzy zboczami zrobiło się gorąco. Momentalnie zatrzymaliśmy się i ściągnęliśmy czapki, rękawiczki, kurtki i polary. Pod wielkim wrażeniem byliśmy w momencie dojścia do ściany, skąd spadały kamienie. Ściana była gigantyczna. Lód zaczął topnieć i skały osuwały się jedna po drugiej. Szybko przebiegliśmy ten odcinek drogi. Zaraz za nim zaczęły się jęzory lodowca, które musieliśmy wcześniej przechodzić. Zamieniły się one w płynące strumienie i rzeczki. W końcu dotarliśmy do skalnych moren, gdzie znajdowały się oba krzyże. I ten odcinek trasy okazał się najtrudniejszy, mimo, że w drugą stronę był najprostszy. Wycieńczeni ponad 12 godzinnym marszem, brakiem wody, musieliśmy stawić czoło czemuś o czym nie mieliśmy pojęcia. Idąc po ciemku i szukając stosów kamieni nie widzieliśmy nic innego. Droga wydawała się być kamienista, ale bez wielkich przeszkód. Teraz zobaczyliśmy jak było naprawdę. Wszędzie znajdowały się wielkie szczeliny, które mogły spokojnie pochłonąć kilku ludzi. Musieliśmy kluczyć pomiędzy nimi i uważać, żeby przypadkiem nie wpaść do jakiejś. Były wszędzie, rozsiane na całej drodze. To, że mieliśmy wielkie szczęście przechodząc wokół nich po ciemku to mało powiedziane. Przejście przez ten teren miało miejsce w godzinach popołudniowych, więc  wszystko się topiło i wszędzie było ślisko i mokro. Każdy zrobiony krok musiał być przemyślany. Dobre 2 godziny się męczyliśmy aby dotrzeć do łatwej ścieżki skalnej. Pod koniec nie miałem ochoty na nic, nie chciało mi się pić, jeść, spać. Chciałem tylko dojść już do stacji i mieć to z głowy. Wreszcie w oddali ukazał się budynek starej stacji meteo. Na naszych twarzach pojawił się uśmiech.
 


 
  (Ściana gdzie urywały się kamienie)

   (Przebieranie się podczas zejścia)

 (Pokonywanie licznych szczelin)

 


Widzieliśmy, że tam w obozie pada deszcz. Ale kiedy już dotarliśmy na miejsce, wszystkie chmury się rozwiały i była ładna pogoda. Jak na zamówienie. Siadłem na kamieniu. Tylko na tyle było mnie stać. Siedziałem na nim długo, aż w końcu doszło do mnie, że muszę coś zjeść i napić się. Zjadłem zupkę chińską, raczej dwie zupki i kaszę gryczaną. Czułem wypieki na twarzy i gorączkę. Podobnie było po zejściu z Damavandu. Łyknąłem dwie aspiryny, witaminy i położyłem się spać. Zasnąłem od razu, jak dziecko. Dopiero nad ranem otworzyłem ponownie oczy.




 (Reklamowanie sponsorów)

Mieliśmy zacząć zejście o 8 rano. Oczywiście jak to u nas, zanim zebraliśmy obóz było grubo po 10. Jednak w dobrych humorach ruszyliśmy po ziemistym zboczu w dół, na lodowiec. Gdy doszliśmy do moreny bocznej, nie wiedzieliśmy jak wejść na lodowiec. Wszędzie otaczały nas wielkie szczeliny i wzgórza ziemi. Każda próba wejścia na jakieś wzniesienie kończyła się zapadnięciem po kolana. 25 kilogramowe plecaki tylko pogarszały sprawę. Około po 30 minutach kluczenia wreszcie udało nam się wyjść na lód. Poszliśmy inną drogą niż wtedy, gdy szliśmy w drugą stroną. Szczęśliwie ominęliśmy skupiska szczelin lodowych, a przez całą drogą towarzyszył nam szum tysięcy małych strumyków. Lodowiec topniał nam pod stopami. Minusem tej przyjemnej trasy były moje nogi. Kolana jeszcze nie wypoczęły po ataku szczytowym, a na lodowcu znowu poczułem nieprzyjemne kłucie. A to przecież nie była nawet połowa drogi. Za to kolejny odcinek, po zejściu z lodowca, był przyjemniejszy. Szło się po w miarę płaskim terenie, aż do górskiego potoku, który musieliśmy pokonać po raz drugi. Tym razem nie mogliśmy odnaleźć dogodnego miejsca na przekroczenie wody. W końcu zdecydowaliśmy się na jedno miejsce, które wydawało się najodpowiedniejsze i tamtędy zaczęliśmy się przeprawiać. Ci co posiadali kije trekkingowe mieli łatwiej i to oni przeszli jako pierwsi. Potem przerzucili kije na drugą stronę i reszta ekipa mogła przejść w miarę suchą nogą. Pozostała do przejścia ścieżka do przełęczy z krzyżem oraz długie zejście do kościoła Cminda Sameba. Gdy już znaleźliśmy się przełęczy, siedliśmy na kamieniach i zrobiliśmy dłuższą przerwę na posiłek. Do tamtej pory z moimi kolanami było znośnie. Pojawił się ból, ale był on do wytrzymania. Za to zejście, do wyżej wymienionego kościoła, było mordęgą. Każdy krok to uczucie wbijania noża w kolano. Chciałem kilka razy stanąć i powiedzieć, że nie idę dalej, że nie dam rady. W końcu znalazłem zależność w bólu. Gdy zaciskałem zęby i szybko wykonywałem kolejne kroki, zapominałem o bólu, nie dokuczał tak bardzo. Jednak gdy zatrzymywałem się na dłużej niż 10 sekund, pierwsze kroki po zrobionej przerwie były przerażająco bolesne. Tak więc unikałem zatrzymań i starałem się dobrym tempem dotrzeć do naszego celu. Po około 3 godzinach w końcu się udało. Weszliśmy na zielona polanę skąd prowadziła bezpośrednia droga do miasteczka Stepecminda (Kazbegi). Nie dałem rady, musiałem poleżeć. Padłem na trawę i czekałem, aż Doma, Olo i Jajo przyniosą rzeczy schowane u obsługi kościoła Cminda Sameba. Zacząłem się rozpakowywać zanim jeszcze przyszli, aby potem wszystko zmieścić powrotem do plecaka. Gdy już wszyscy byli na miejscu i kończyliśmy pakowanie, podjechał jeep, w którym siedział znajomy Domki ze stacji Meteo. Zaproponował nam podwózkę do miasteczka. Niestety wszyscy nie mieliśmy szans wejść do środka pojazdu. Ostatecznie pojechała Doma i 3 nasze plecaki. Ja i Remik zostaliśmy z bagażami. W czterech facetów schodziliśmy potem na dół do budki z kebabem, gdzie miała czekać Dominika. Słowami nie opiszę co wtedy czułem, ale użyłem wielu wulgaryzmów. Byłem wycieńczony i miałem serdecznie dość tej góry pomimo jej urzekającego piękna. Wreszcie po zrobieniu kolejnych kilometrów, udało się dotrzeć do budki z kebabami, gdzie zamierzaliśmy zjeść swój pierwszy porządny posiłek od kilku dni. Doma już tam czekała i smakowicie oblizywała się po zjedzonym obiedzie. Każde z nas wzięło po dużym kebabie i oranżadzie lub piwie. Domka pobiegła do pobliskiej chatki, gdzie podobno można było wynająć pokoje. Przybiegła szczęśliwa, bo załatwiła nam nocleg za 15 Lari. Warunki nie były może super, ale po tym co przeszliśmy, był to prawdziwy luksus. Było miękkie łóżko z pościelą, była łazienka z prysznicem, to w zupełności starczyło. Byliśmy radości i szczęśliwi ze zdobycia Kazbeku i bezpiecznego zejścia do miasteczka. 

 (Próba wejścia na lodowiec)

 


  

 

(Przełęcz z Krzyżem)

 
 (Polana przed kościołem Cminda Sameba)

Gospodyni domu pomogła nam i zaoferowała wypranie naszych rzeczy. Niektórzy skorzystali z okazji, a inni prali swoje rzeczy ręcznie. Gdy nadszedł wieczór udaliśmy się do naszego znajomego kelnera – Rudolfa, do restauracji, gdzie można było skorzystać z wi-fi. Chcieliśmy pochwalić się wszystkim w Polsce, że nam się udało, ale mieliśmy także zamiar porządnie się najeść i opić zdobycie kolejnego pięciotysięcznika. 

Uczta była wielka. Problemem było to, że pokurczyły nam się żołądki. Po pierwszym daniu, czyli zupie, miałem już serdecznie dość jedzenia. Wciskałem potem w siebie kolejne dania, byleby spróbować prawdziwej gruzińskiej kuchni. Muszę przyznać, że wszystko było przepyszne. A co jedliśmy? Zaczęliśmy od zupy z mięsa jagnięcego z ziołami. Zupa podawana w ceramicznych garnuszkach wraz chlebem. Nie urzekała smakiem, ale była dość oryginalna. Pływało w niej dużo zieleniny i kości z mięsem. Następnie spróbowaliśmy potrawki z kurczaka w ziołach (Chakhokhbili), która była przepyszna. Zajadaliśmy się nią jak głupi. Nie mieliśmy już siły, ale domówiliśmy pierogów gruzińskich (Chinkali) faszerowanych mięsem. Były wyśmienite, ale nie zmieściłem więcej niż dwóch. To wszystko popijaliśmy gruzińską wódką (Chacha) oraz piwem Kazbegi.  Nażarci jak bąki wróciliśmy do pokoju. Tam jeszcze raz opiliśmy zdobycie Lodowego Szczytu. Spać poszliśmy dopiero około 1 w nocy. 

  (Uczta z okazji zdobycia Kazbeku)








  (Krowy w środku miasteczka)

 
Kolejny dzień mieliśmy spędzić na regeneracji i poszukiwaniu transportu do Rosji. Były to też ostatnie chwile na wyprawie w towarzystwie Ola. Jak wcześniej wspominałem, nie zdążył wyrobić wizy rosyjskiej, więc musiał wracać z Gruzji prosto do Polski. A przed resztą ekipy stało nie lada zadanie. Granica gruzińsko-rosyjska była oficjalnie zamknięta dla obywateli Unii Europejskiej. Musieliśmy wykombinować jak ją przekroczyć…