Wybiła
godzina 1:00 w nocy. Nie spałem już od kilkunastu minut. Spojrzałem na Remika, wyglądał
na obudzonego. Wyłączyliśmy budziki i zapaliliśmy latarki czołowe. Zaczęła się znana
już nam krzątanina przed atakiem szczytowym. Wyszedłem na chwilę z namiotu za
potrzebą, zobaczyłem, że w drugim namiocie ekipa także szykowała się do
wymarszu. Reszta obozu spała. Gdzieś na drugim końcu obozowiska ktoś jeszcze
się kręcił. Oprócz tego, cisza. Cisza i mróz. W namiocie termometr pokazywał -5
stopni, na zewnątrz było około -10. Namiot był obsypany śniegiem. W oddali nie
było nic widać, żadnej drogi, szczytu, tylko ciemność i gwiazdy na niebie. Niebo
w wysokich górach wygląda niesamowicie. Nigdy, nigdzie nie widziałem podobnego nieba,
ani w mieście ani na wsi. W wysokich górach, gdy nie ma żadnej chmury, widać dosłownie
wszystko, całą drogę mleczną, każdą gwiezdną konstelację. Wszystko się błyszczy
i mieni, a człowiek zapomina o reszcie świata. No chyba, że w którymś momencie
mróz zaczyna go szczypać w nos.
Dla
rozgrzania się wypiliśmy płynną, słodką galaretkę. Było za wcześnie aby
cokolwiek konkretnego zjeść. Do tego stres, który blokował przełyk i skurczył
żołądek. Galaretka musiała wystarczyć. W plecaku spakowane mieliśmy batony
musli oraz czekoladę. Uzupełnieniem prowiantu były 3 litry wody w bukłaku oraz
termos gorącej herbaty. W ciągu godziny byliśmy gotowi do wymarszu. Wyszliśmy z
namiotu dokładnie w tym samym momencie co druga ekipa. Skinęliśmy do siebie
porozumiewawczo i zaczęliśmy poprawiać sprzęt. Wszystko jak na razie szło jak w
szwajcarskim zegarku. Problemem był sam początek trasy, bo… nie wiedzieliśmy
gdzie iść. To nie były polskie góry, gdzie szlaki są oznaczone kolorowymi
malowidłami na drzewach i skałach. Tam było dziko, nie istniały szlaki. Na
Damavandzie było prościej bo trasa była jedna i wszyscy nią szli. Na Kazbeku
nikt przed nami nie szedł, wszyscy spali. Jednym znakiem były kopce kamieni,
podobnie jak na irańskim szczycie. To one teoretycznie wskazywały prawidłowy
szlak. Zaczęliśmy więc iść skalnym traktem szukając kopców. Pierwsze 2 osoby
świeciły długim światłem wyszukując oznakowań, reszta włączyła tryb rozproszony
co znacznie ułatwiało przemieszczanie się. Nie wiedzieliśmy, w którą stronę
powinna prowadzić trasa, nie wiedzieliśmy jak długo powinniśmy iść. Jedyne co
miało nam pomóc to punkty krytyczne, czyli biały krzyż, czarny krzyż i śnieżne plateau.
To były jedyne znaki, które miały pokazywać czy przypadkiem nie zgubiliśmy
prawidłowej trasy.
(Początek ataku szczytowego)
W
końcu, po kilkunastu minutach przyzwyczailiśmy się do nierówności terenu,
przestaliśmy się cały czas potykać, a w nawyk nam weszło poszukiwanie kolejnych
kopczyków. Momentami jednak traciliśmy je z oczu. Wtedy stawaliśmy w miejscu i
świeciliśmy na wszystkie strony poszukując ułożonych równo kamieni. Nie były
one porozkładane w jakiś określonych odległościach, nie były też ustawiane w
prostej linii, a środek nocy wcale nam nie pomagał w poszukiwaniach. Ciężko opisać
naszą radość, gdy dotarliśmy do pierwszego z krzyży. Był to pomnik z krzyżem
ustawiony pośrodku pola kamieni. Szczęśliwi, że dotarliśmy w poszukiwane
miejsce, zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę na posiłek. Gdy ruszyliśmy dalej, od
razu zgubiliśmy trasę. Dobre 15 min zajęło nam odnalezienie kolejnego kopczyka
kamieni. Wiele razy w ciągu kilku godzin gubiliśmy drogę, ale za każdym razem
udało nam się wrócić na dobre tory. Wreszcie minęliśmy kolejny krzyż na drodze.
Szczęście nam sprzyjało, pogoda była jak marzenie. Za nami dało się zauważyć
kolejne ekipy, które dopiero zaczęły ruszać z obozu.
W pewnym
momencie po pokonaniu wzniesienia z ziemi i kamieni, stopy trafiły na lód.
Zaczął głośno chrzęścić śnieg. Była to jedna z odnóg lodowca Gergeti, po którym
mieliśmy okazję iść kilka dni wcześniej. Lodowe zbocze wznosiło się do góry i
prowadziło w stronę szczytu, nachylenie nie było znaczne. Nie widać było innej
drogi. Jedyna rozsądna trasa prowadziła właśnie tamtędy. Nie wiedzieć jak, tuż
za nami wyłoniła się grupa innych wspinaczy. Przywitali się z nami i szybko minęli,
pytając na odchodnym czy idziemy na „south face”. Nie wiedzieliśmy jak nazywa
się ściana na którą mieliśmy zamiar wejść. Chcieliśmy po prostu wejść
najprostszą drogą na szczyt. Przytaknęliśmy, a oni powiedzieli, że to dobra
droga. W tamtym właśnie momencie można było zaobserwować jakie głupoty człowiek
jest w stanie zrobić kiedy jest zaspany i zmęczony. Dobrze wiedziałem, że
prawidłowa droga prowadzi na szczyt okrążając górę, wiedziałem także, że
ostatnie podejście ma więcej niż 45 stopni i bynajmniej nie było mowy o wspinaniu
się w lodzie. Mimo to, podjęliśmy decyzje, że idziemy lodową ścianą. Po 10 minutach
wchodzenia po lodzie trzeba było założyć raki. Ściana zrobiła się stroma, nie
dało się iść w samych butach. Ruszyliśmy dalej, a grupa wspinaczy w tym czasie
zniknęła nam już z oczu. Nie wiem jak długo wchodziliśmy, trochę to trwało, ale
w pewnym momencie obróciłem się za siebie i zobaczyłem małe światełka wchodzące
na odnogę lodowca, dokładnie w miejscu gdzie my to zrobiliśmy wcześniej. Szok
nastąpił kilka chwil później. Grupy te nie kierowały się w naszą stronę,
przechodziły przez lodowiec i szły dalej niknąc za zboczem. Ktoś w końcu
zobaczył nas z dołu i krzyknął po angielsku, że to nie jest dobra droga na
Kazbek, że jest inna droga. W naszych szeregach zapanowała konsternacja. Wywiązała
się dyskusja co robić dalej. Jak to w takich sytuacjach bywa, zdania były
podzielone. Mieliśmy za sobą spory kawałek drogi, włożyliśmy też dużo sił, aby
dostać się w to miejsce, gdzie właśnie staliśmy. Myśl o tym, że trzeba się
wrócić i ponownie nadrabiać raz zdobytą wysokość powodowała bunt wewnętrzny. Nie
było wyjścia, trzeba było przeprowadzić głosowanie odpowiadając na pytanie czy
schodzić czy iść dalej w górę. Wynik głosowania to 3:2 za zejściem. Tak więc
zaczęliśmy drogę powrotną. Po około 30 minutach zeszliśmy do miejsca
przekraczania lodowca przez inne ekipy. Odwrót przebiegł dużo sprawniej niż
wejście. Niewiele myśląc ściągnęliśmy raki i weszliśmy ponownie w kamienistą
trasę.
(Pierwsze kroki po śniegu)
(Wschód Słońca na Kaukazie)
Klimat
drogi się zmienił. Nie szliśmy już tylko po kamieniach i ziemi. Często
wchodziliśmy na śnieg i połacie lodu. Kilka razy przeszliśmy przez jęzory
lodowca. Bywało ślisko i niebezpiecznie, ale na całe szczęście wszystko było
jeszcze zamarznięte. O powrocie wtedy jeszcze nie myśleliśmy. Gdzieś po drodze
mijaliśmy wielką i stromą ścianę zbocza. Przechodziliśmy tuż pod nią. Nagle
usłyszałem dźwięk uderzenia i świst w bliskiej odległości. Minęła krótka chwila
i sytuacja się powtórzyła, tym razem jednak świst był dużo bliższy. Przez
chwilę nie wiedziałem co się dzieje. Miałem wrażenie, jakby koło mnie
przelatywały jakieś kule z wielką prędkością. Szybko wyjaśniło się, że jest to
zbocze opisywane we wszystkich przewodnikach dotyczących Kazbeku. Z tej stromej
ściany pod którą przechodziliśmy, urywały się skały i z potężnym impetem spadały
w dół, odbijając się od innych skał leciały poziomo zamieniając się w
niebezpieczne pociski, które mogły urwać nogę lub zabić. Czy wspominałem już,
że w Gruzji nie istnieją służby ratunkowe działające w górach? W razie wypadku
można liczyć jedynie na siebie, swoich kompanów i ewentualnie inne ekipy
wspinaczy. Na całe szczęście udało nam
się szybko przejść przez ten niebezpieczny kawałek bez żadnego szwanku. Zaraz
za nim ukazały się duże połacie śniegu. To oznaczało, że weszliśmy na wysokość ponad
4000m. Nasze oczy mogły zobaczyć coraz więcej szczegółów wokół, ponieważ nadchodził
upragniony poranek. W oddali było widać resztę gór Kaukazu. Promienie Słońca
odbijały się od śniegu i lodu tworząc niesamowite zjawisko. Tych momentów nie
da się opisać słowami, zdjęcia lepiej to uchwyciły, ale też nie do końca oddają
realia. Klimat porannego Kaukazu po prostu zapierał dech w piersiach.
(Trawers Kazbeku)
Udało
nam się dotrzeć do śnieżnego plateau na wysokości 4400m. Dzień rozpoczął się na
dobre. Pomimo palącego twarz Słońca było dalej zimno. Wiatr i niska temperatura
nie dawały o sobie zapomnieć. Wyszliśmy na nieosłonięty trawers Kazbeku, gdzie
wiatr miał pole do popisu. Kolejne godziny mijały na ciężkim podejściu tym
trawersem. Zaczęły się bóle mięśni, brak tlenu (problemy z oddychaniem) oraz
zmęczenie psychiczne. Moje kroki stały się ociężałe, czekan zaczął przeszkadzać
w ręce. Trzeba było jednak go trzymać, bo każdy krok groził zapadnięciem się w śniegu
i zjechaniem ze zbocza. Niedaleko, kilkanaście metrów przede mną, pod jakąś
kobietą załamała się ścieżka. W sekundę zaczęła zjeżdżać ze zbocza. Na całe
szczęście była spięta liną z partnerem, który ją szybko wyłapał. Podczas tego
wejścia nie można było się mylić. Dodatkowo, zaczęli nas mijać pierwsi schodzący
ze szczytu wspinacze. Momentami nie było miejsca żeby przejść, więc trzeba było
wchodzić w grząski śnieg i starać się nie zjechać na dół razem z innymi ludźmi.
Podejście tych 400 metrów przewyższenia trwało chyba wieki. Gdy wszedłem na
przełęcz pomiędzy dwoma szczytami Kazbeka, padłem na śnieg i ledwo żyłem.
(Namawianie mnie żebym szedł dalej - przełęcz - ok.4800m)
(Ostatnie podejście na szczyt Kazbeku)
Zaraz
koło mnie położył się Remik. Miałem totalnie dość, byłem psychicznie wyprany.
Do tego wszystkiego podczas wejścia zacząłem czuć zimno w stopach i dłoniach.
Zawsze miałem problem z ukrwieniem, ale tym razem czułem jak zamarzam, a
rękawice ani buty nie pomagały. Podczas wejścia stosowałem technikę, którą nazwałem
„krok i ruch”. Chodziło o to, że w momencie robienia kroku do przodu ruszałem
szybko palcami u stopy, gdy wbijałem czekan ruszałem na nim palcami dłoni. I
tak na zmianę, palcami stóp i dłoni. Na przełęczy było za to dużo cieplej. Niezbędne
było posmarowanie się kremem UV. Zarządziliśmy dłuższą przerwę na posiłek i
odpoczynek. Sam nie miałem ochoty iść wyżej. Widziałem szczyt, był bardzo
blisko. Wiedziałem jednak jaki trud trzeba włożyć w to podejście. Przede mną znajdowała
się ściana o nachyleniu około 50 stopni. Dla porównania, dotychczas
wchodziliśmy trawersem, który miał nie więcej niż 30-40 stopni. Do szczytu
zostało około 250 metrów podejścia. Cholernie ciężka droga. Po dotychczasowych 8
godzinach marszu i wspinaczki chciałem zostać na przełęczy i poczekać na
resztę. Zaświtało mi jednak w głowie, że jestem za blisko żeby rezygnować.
Gdybym wtedy odpuścił, to wypominałbym sobie to do końca swoich dni. Nie mogłem
się poddać, ruszyłem dalej. Zacząłem jako pierwszy, ale szybko reszta ekipy
mnie wyprzedziła. Zostałem gdzieś w tyle walcząc sam ze sobą. Wchodziłem 10
kroków, zatrzymywałem się, łapałem 5 oddechów i ruszałem znowu. W ten sposób
dotarłem na wypłaszczenie oznaczające bliski wierzchołek góry. Czekał tam na
mnie Jajo, który powiedział, że już widać szczyt, że już prawie jesteśmy. W
tamtym momencie zapomniałem zupełnie o zmęczeniu, zapomniałem o wszystkich
trudach. Miałem do pokonania jeszcze jakieś 30-40 metrów i nic mnie nie mogło
powstrzymać. Na szczycie stał już Olo, który kręcił kamerą nasze wejście. Domka
obok niego rozmawiała z inną ekipą, która świętowała swoje wejście. Poproszony
o komentarz przez Ola, mogłem odpowiedzieć tylko „kurwa mać…”. Nic innego nie
przyszło mi do głowy. Pomimo tego, że na dole zacząłem marudzić, że tylko
debile pchają się na taki szczyt, to na szczycie byłem najszczęśliwszym
człowiekiem na Ziemi. Nie miałem co prawda siły na wygłupy jak Domka i Olo,
którzy robili sobie zdjęcia stojąc na rękach, ale wewnętrznie czułem radość życia,
to coś po co się to robi, to czego nikt mi nie mógł wtedy zabrać. Oczywiście zrobiliśmy sesję foto,
uwieczniając na niej nasze osoby z flagą narodową i logo sponsorów. Wszystko
przebiegło sprawnie i szybko. Dopiero po tych formalnościach doszło do mnie, że
warto by było się rozejrzeć wokół siebie. Pogoda, a co za tym idzie widoczność,
była znakomita. Poniżej nas było widać szczyty gruzińskiego Kaukazu. W oddali
przebijały się nawet dwa szczyty Elbrusa, naszego kolejnego celu. Dużo poniżej
szczytu było widać chmury, który otaczały niższe partie gór. Przepiękny widok,
czułem się jakbym był wielkim zdobywcą.
(Widok ze szczytu - 5034m n.p.m.)
(Domka i inna ekipa Polaków)
(Remik odpoczywający na szczycie)
(Dowód wejścia na szczyt Kazbeku)
(Marsjanin Jajo na Kazbeku)
Po całej
tej euforii zacząłem ponownie czuć zimno. Na szczycie wiatr nie dawał o sobie
zapomnieć. Trzeba było schodzić w dół. Po raz kolejny zapaliła się lampka w
głowie, że najtrudniejsze dopiero przed nami. Było przecież trzeba ominąć tych
wszystkich wchodzących wspinaczy, zejść z mocno nachylonego i śliskiego zbocza
oraz pokonać długi i niebezpieczny trawers. Analizując swoje zmęczenie,
uważałem, że gdzieś przy śnieżnym plateau padnę i się nie ruszę. Wejście na
szczyt zajęło nam 8 godzin. Nie mogliśmy się napić ponieważ, nasze bukłaki na
wodę zamarzły. Przez cały ten czas piliśmy tylko ciepłą herbatę z jednego
termosu. To, że byliśmy mocno odwodnieni było pewne. Bukłaki nie odmarzły, aż
do powrotu do obozu. Zaczęliśmy więc schodzić. Już po chwili musieliśmy
ostrożnie mijać się z innymi ekipami. Jakaś kobieta niosąca w ręce aparat
upuściła go, a ten stoczył się podskakując do samej przełęczy. Tak naprawdę nie
było czego po nim zbierać. Szkoda dobrego sprzętu. Zejście do przełęczy nie
zajęło nam dużo czasu, ale nie było też łatwe. Stromizna dała nam w kość i
rozpoczęliśmy trawers na bardzo zmęczonych nogach. Powrót ciągnął się
niemiłosiernie. Schodzenie było łatwiejsze fizycznie, jednak moje kolana dawały
o sobie znać i każdy krok był bardzo bolesny. Za to mieliśmy piękny widok na to
wszystko co przeszliśmy w nocy. Gdy skończył się śnieg i weszliśmy w rumowiska
skalne pomiędzy zboczami zrobiło się gorąco. Momentalnie zatrzymaliśmy się i ściągnęliśmy
czapki, rękawiczki, kurtki i polary. Pod wielkim wrażeniem byliśmy w momencie
dojścia do ściany, skąd spadały kamienie. Ściana była gigantyczna. Lód zaczął
topnieć i skały osuwały się jedna po drugiej. Szybko przebiegliśmy ten odcinek
drogi. Zaraz za nim zaczęły się jęzory lodowca, które musieliśmy wcześniej
przechodzić. Zamieniły się one w płynące strumienie i rzeczki. W końcu
dotarliśmy do skalnych moren, gdzie znajdowały się oba krzyże. I ten odcinek
trasy okazał się najtrudniejszy, mimo, że w drugą stronę był najprostszy.
Wycieńczeni ponad 12 godzinnym marszem, brakiem wody, musieliśmy stawić czoło
czemuś o czym nie mieliśmy pojęcia. Idąc po ciemku i szukając stosów kamieni
nie widzieliśmy nic innego. Droga wydawała się być kamienista, ale bez wielkich
przeszkód. Teraz zobaczyliśmy jak było naprawdę. Wszędzie znajdowały się
wielkie szczeliny, które mogły spokojnie pochłonąć kilku ludzi. Musieliśmy
kluczyć pomiędzy nimi i uważać, żeby przypadkiem nie wpaść do jakiejś. Były
wszędzie, rozsiane na całej drodze. To, że mieliśmy wielkie szczęście
przechodząc wokół nich po ciemku to mało powiedziane. Przejście przez ten teren
miało miejsce w godzinach popołudniowych, więc wszystko się topiło i wszędzie było ślisko i
mokro. Każdy zrobiony krok musiał być przemyślany. Dobre 2 godziny się
męczyliśmy aby dotrzeć do łatwej ścieżki skalnej. Pod koniec nie miałem ochoty
na nic, nie chciało mi się pić, jeść, spać. Chciałem tylko dojść już do stacji
i mieć to z głowy. Wreszcie w oddali ukazał się budynek starej stacji meteo. Na
naszych twarzach pojawił się uśmiech.
(Ściana gdzie urywały się kamienie)
(Przebieranie się podczas zejścia)
(Pokonywanie licznych szczelin)
Widzieliśmy, że tam w obozie pada deszcz.
Ale kiedy już dotarliśmy na miejsce, wszystkie chmury się rozwiały i była ładna
pogoda. Jak na zamówienie. Siadłem na kamieniu. Tylko na tyle było mnie stać.
Siedziałem na nim długo, aż w końcu doszło do mnie, że muszę coś zjeść i napić
się. Zjadłem zupkę chińską, raczej dwie zupki i kaszę gryczaną. Czułem wypieki
na twarzy i gorączkę. Podobnie było po zejściu z Damavandu. Łyknąłem dwie
aspiryny, witaminy i położyłem się spać. Zasnąłem od razu, jak dziecko. Dopiero
nad ranem otworzyłem ponownie oczy.
(Reklamowanie sponsorów)
Mieliśmy
zacząć zejście o 8 rano. Oczywiście jak to u nas, zanim zebraliśmy obóz było
grubo po 10. Jednak w dobrych humorach ruszyliśmy po ziemistym zboczu w dół, na
lodowiec. Gdy doszliśmy do moreny bocznej, nie wiedzieliśmy jak wejść na
lodowiec. Wszędzie otaczały nas wielkie szczeliny i wzgórza ziemi. Każda próba
wejścia na jakieś wzniesienie kończyła się zapadnięciem po kolana. 25
kilogramowe plecaki tylko pogarszały sprawę. Około po 30 minutach kluczenia
wreszcie udało nam się wyjść na lód. Poszliśmy inną drogą niż wtedy, gdy
szliśmy w drugą stroną. Szczęśliwie ominęliśmy skupiska szczelin lodowych, a przez
całą drogą towarzyszył nam szum tysięcy małych strumyków. Lodowiec topniał nam
pod stopami. Minusem tej przyjemnej trasy były moje nogi. Kolana jeszcze nie
wypoczęły po ataku szczytowym, a na lodowcu znowu poczułem nieprzyjemne kłucie.
A to przecież nie była nawet połowa drogi. Za to kolejny odcinek, po zejściu z
lodowca, był przyjemniejszy. Szło się po w miarę płaskim terenie, aż do
górskiego potoku, który musieliśmy pokonać po raz drugi. Tym razem nie mogliśmy
odnaleźć dogodnego miejsca na przekroczenie wody. W końcu zdecydowaliśmy się na
jedno miejsce, które wydawało się najodpowiedniejsze i tamtędy zaczęliśmy się
przeprawiać. Ci co posiadali kije trekkingowe mieli łatwiej i to oni przeszli
jako pierwsi. Potem przerzucili kije na drugą stronę i reszta ekipa mogła
przejść w miarę suchą nogą. Pozostała do przejścia ścieżka do przełęczy z
krzyżem oraz długie zejście do kościoła Cminda Sameba. Gdy już znaleźliśmy się
przełęczy, siedliśmy na kamieniach i zrobiliśmy dłuższą przerwę na posiłek. Do
tamtej pory z moimi kolanami było znośnie. Pojawił się ból, ale był on do
wytrzymania. Za to zejście, do wyżej wymienionego kościoła, było mordęgą. Każdy
krok to uczucie wbijania noża w kolano. Chciałem kilka razy stanąć i
powiedzieć, że nie idę dalej, że nie dam rady. W końcu znalazłem zależność w
bólu. Gdy zaciskałem zęby i szybko wykonywałem kolejne kroki, zapominałem o
bólu, nie dokuczał tak bardzo. Jednak gdy zatrzymywałem się na dłużej niż 10
sekund, pierwsze kroki po zrobionej przerwie były przerażająco bolesne. Tak
więc unikałem zatrzymań i starałem się dobrym tempem dotrzeć do naszego celu.
Po około 3 godzinach w końcu się udało. Weszliśmy na zielona polanę skąd
prowadziła bezpośrednia droga do miasteczka Stepecminda (Kazbegi). Nie dałem
rady, musiałem poleżeć. Padłem na trawę i czekałem, aż Doma, Olo i Jajo
przyniosą rzeczy schowane u obsługi kościoła Cminda Sameba. Zacząłem się
rozpakowywać zanim jeszcze przyszli, aby potem wszystko zmieścić powrotem do
plecaka. Gdy już wszyscy byli na miejscu i kończyliśmy pakowanie, podjechał
jeep, w którym siedział znajomy Domki ze stacji Meteo. Zaproponował nam
podwózkę do miasteczka. Niestety wszyscy nie mieliśmy szans wejść do środka
pojazdu. Ostatecznie pojechała Doma i 3 nasze plecaki. Ja i Remik zostaliśmy z bagażami.
W czterech facetów schodziliśmy potem na dół do budki z kebabem, gdzie miała
czekać Dominika. Słowami nie opiszę co wtedy czułem, ale użyłem wielu
wulgaryzmów. Byłem wycieńczony i miałem serdecznie dość tej góry pomimo jej
urzekającego piękna. Wreszcie po zrobieniu kolejnych kilometrów, udało się
dotrzeć do budki z kebabami, gdzie zamierzaliśmy zjeść swój pierwszy porządny
posiłek od kilku dni. Doma już tam czekała i smakowicie oblizywała się po
zjedzonym obiedzie. Każde z nas wzięło po dużym kebabie i oranżadzie lub piwie.
Domka pobiegła do pobliskiej chatki, gdzie podobno można było wynająć pokoje.
Przybiegła szczęśliwa, bo załatwiła nam nocleg za 15 Lari. Warunki nie były
może super, ale po tym co przeszliśmy, był to prawdziwy luksus. Było miękkie
łóżko z pościelą, była łazienka z prysznicem, to w zupełności starczyło. Byliśmy
radości i szczęśliwi ze zdobycia Kazbeku i bezpiecznego zejścia do miasteczka.
(Próba wejścia na lodowiec)
(Przełęcz z Krzyżem)
(Polana przed kościołem Cminda Sameba)
Gospodyni
domu pomogła nam i zaoferowała wypranie naszych rzeczy. Niektórzy skorzystali z
okazji, a inni prali swoje rzeczy ręcznie. Gdy nadszedł wieczór udaliśmy się do
naszego znajomego kelnera – Rudolfa, do restauracji, gdzie można było
skorzystać z wi-fi. Chcieliśmy pochwalić się wszystkim w Polsce, że nam się
udało, ale mieliśmy także zamiar porządnie się najeść i opić zdobycie kolejnego
pięciotysięcznika.
Uczta
była wielka. Problemem było to, że pokurczyły nam się żołądki. Po pierwszym
daniu, czyli zupie, miałem już serdecznie dość jedzenia. Wciskałem potem w
siebie kolejne dania, byleby spróbować prawdziwej gruzińskiej kuchni. Muszę
przyznać, że wszystko było przepyszne. A co jedliśmy? Zaczęliśmy od zupy z
mięsa jagnięcego z ziołami. Zupa podawana w ceramicznych garnuszkach wraz
chlebem. Nie urzekała smakiem, ale była dość oryginalna. Pływało w niej dużo
zieleniny i kości z mięsem. Następnie spróbowaliśmy potrawki z kurczaka w ziołach
(Chakhokhbili), która była
przepyszna. Zajadaliśmy się nią jak głupi. Nie mieliśmy już siły, ale
domówiliśmy pierogów gruzińskich (Chinkali) faszerowanych mięsem. Były
wyśmienite, ale nie zmieściłem więcej niż dwóch. To wszystko popijaliśmy
gruzińską wódką (Chacha) oraz piwem Kazbegi. Nażarci jak bąki wróciliśmy do pokoju. Tam
jeszcze raz opiliśmy zdobycie Lodowego Szczytu. Spać poszliśmy dopiero około 1
w nocy.
(Uczta z okazji zdobycia Kazbeku)
(Krowy w środku miasteczka)
Kolejny
dzień mieliśmy spędzić na regeneracji i poszukiwaniu transportu do Rosji. Były
to też ostatnie chwile na wyprawie w towarzystwie Ola. Jak wcześniej
wspominałem, nie zdążył wyrobić wizy rosyjskiej, więc musiał wracać z Gruzji prosto
do Polski. A przed resztą ekipy stało nie lada zadanie. Granica
gruzińsko-rosyjska była oficjalnie zamknięta dla obywateli Unii Europejskiej.
Musieliśmy wykombinować jak ją przekroczyć…