Na samym początku należy wszystkim ogłosić, że test sprawnościowy przeżyli wszyscy. Brak jest ofiar w ludziach. Brak także złamań, odmrożeń i innych tego typu uszkodzeń. Nie obyło się bez stresów i niespodziewanych zwrotów akcji, ale o tym za chwilę.
W końcu pojawił się długo oczekiwany przez nas artykuł w Gazecie Wrocławskiej. Wcześniej nie pojawiał się on w magazynie piątkowym ze względu na okoliczności, tzn. śmierć polskich himalaistów lub tydzień później wybór nowego papieża. Doczekaliśmy jednak spokojniejszego tygodnia i dzięki temu wywiad z nami mógł pójść do druku. Całość artykułu można przeczytać na portalu internetowym.
Artykuł w Gazecie Wrocławskiej
Wczoraj odbył się wyczekiwany test sprawnościowy, a zarazem pierwsza wspólna wyprawa ekipy w góry. Od początku miał to być test polegający na przejściu 35km z 20kg plecakiem z Wrocławia do Sobótki, a później wejście na leżącą obok Ślężę (718m n.p.m.). Pogoda miała sprzyjać, tzn. miało być do -10 stopni C i miało obyć się bez opadów. Ale zanim nastał dzień testu to wszystko się pozmieniało...
W ciągu tygodnia poprzedzającego test, wymyśliłem, że taki sprawdzian będzie za łatwy dla grupy. Bo czym jest przejście 35km po ulicach i wejście na górę. Wymaga to jakiegoś tam wysiłku, ale nie są to jednak warunki stricte górskie. Czytając komentarze na nasz temat, wpadłem na pomysł, że można by było wybrać się w najbliżej leżące góry, czyli Góry Sowie i tam spróbować swoich sił. Wysokości może nie ma tam imponujących, ale przy tej aurze pogodowej i trudnym szlaku mogłoby być groźnie i męcząco. W ten oto sposób w ciągu tygodnia przygotowałem dla ekipy niespodziankę.
Spotkaliśmy się w sobotę o 6:30 w miejscu zbiórki. Domka i Remik przyjechali dzień wcześniej do Wrocławia i spali u znajomych znajomego (pozdrowienia i podziękowania dla studentów Politechniki!). Na parkingu uświadomiłem wszystkich, że będzie niespodzianka i pomysł z wejściem na Ślężę upadł. Wsiedliśmy do auta i pojechaliśmy w Góry Sowie. Robiąc po drodze zakupy spożywcze, dotarliśmy na miejsce po 2-ch godzinach. Samochód zostawiliśmy na opuszczonym parkingu na Przełęczy Woliborskiej. Tam jeszcze miało miejsce oficjalne ważenie plecaków. Okazało się, że każde z nas będzie dźwigać po 22kg obciążenia. Był to m.in. piasek, ciężarki ołowiane lub po prostu butelki z wodą. Temperatura na tej wysokości sięgała nawet -15 stopni C, a odczuwalna do -20 stopni C. Po krótkiej sesji foto zaczęliśmy szukać szlaku, którym mieliśmy podążać. Gdy go odnaleźliśmy to dało się zauważyć na kilku twarzach grymas przerażenia. Widać było, że szlaki są od dawna nieużywane, leży na nich śnieg grubości 50-70cm i trzeba przebijać się przez zaspy oraz iść w śniegu po kolana. Ale, skoro się powiedziało A, to trzeba i powiedzieć B. Tak zaczęła się nasza przygoda...
Na naszej trasie wiele razy wchodziliśmy na góry i z nich schodziliśmy. W ten właśnie sposób zdobyliśmy następujące szczyty górskie: Kobylec (766m n.p.m.), Zawalidroga (810m n.p.m.), Popielak (856m n.p.m.), Żmij (887m n.p.m.), Kalenica (964m n.p.m.), Słoneczna (949m n.p.m.), Rymarz (913m n.p.m.), Kozia Równia (930m n.p.m.) i Wielka Sowa (1015m n.p.m.). Szlaki niestety nie były oznaczone najlepiej, dlatego ze względu na grubą warstwę śniegu i nieprzetarte szlaki, wiele razy gubiliśmy się po drodze.
Na całe szczęście zawsze trafialiśmy tam gdzie mieliśmy być i nie zgubiliśmy się na tyle, aby długo błądzić. Czasami po drodze udało się usiąść w chatkach z ławkami, które były pogrzebane w śniegu. Tam osłonięci od wiatru jedliśmy i piliśmy (po 2-3 godzinach wędrówki cały zapas wody zamarzł w plecakach). Po 5 min jednak uciekaliśmy jak najszybciej z tych chatek, bo 20-stopniowy mróz dawał o sobie znać i nie dało się wysiedzieć na miejscu. Na Kalenicy znaleźliśmy wieżę widokową, która konstruktorskiego oka nie napawała optymizmem. Jednak skuszeni potencjalnymi widokami, wdrapaliśmy się na górę. Widoki naprawdę były cudowne. Cała górska okolica w zasięgu wzroku była skąpana w białych puchu. Nie wytrzymaliśmy tam jednak długo. Przeraźliwie wiało i zimno dawało o sobie znać jeszcze skuteczniej niż na dole.
Na naszej trasie wiele razy wchodziliśmy na góry i z nich schodziliśmy. W ten właśnie sposób zdobyliśmy następujące szczyty górskie: Kobylec (766m n.p.m.), Zawalidroga (810m n.p.m.), Popielak (856m n.p.m.), Żmij (887m n.p.m.), Kalenica (964m n.p.m.), Słoneczna (949m n.p.m.), Rymarz (913m n.p.m.), Kozia Równia (930m n.p.m.) i Wielka Sowa (1015m n.p.m.). Szlaki niestety nie były oznaczone najlepiej, dlatego ze względu na grubą warstwę śniegu i nieprzetarte szlaki, wiele razy gubiliśmy się po drodze.
Na całe szczęście zawsze trafialiśmy tam gdzie mieliśmy być i nie zgubiliśmy się na tyle, aby długo błądzić. Czasami po drodze udało się usiąść w chatkach z ławkami, które były pogrzebane w śniegu. Tam osłonięci od wiatru jedliśmy i piliśmy (po 2-3 godzinach wędrówki cały zapas wody zamarzł w plecakach). Po 5 min jednak uciekaliśmy jak najszybciej z tych chatek, bo 20-stopniowy mróz dawał o sobie znać i nie dało się wysiedzieć na miejscu. Na Kalenicy znaleźliśmy wieżę widokową, która konstruktorskiego oka nie napawała optymizmem. Jednak skuszeni potencjalnymi widokami, wdrapaliśmy się na górę. Widoki naprawdę były cudowne. Cała górska okolica w zasięgu wzroku była skąpana w białych puchu. Nie wytrzymaliśmy tam jednak długo. Przeraźliwie wiało i zimno dawało o sobie znać jeszcze skuteczniej niż na dole.
Koniec końców dotarliśmy do Wielkiej Sowy i jej zabytkowej wieży. Na nasze nieszczęście na miejscu okazało się, że nie ma tam się gdzie schronić w ciepłym miejscu, na co liczyliśmy. Pod wiatą z drewna zjedliśmy posiłek i postanowiliśmy stamtąd uciekać. Niestety dotarcie do Sowy zajęło nam 6 godzin, co powodowało poważne zagrożenie zachodu Słońca przed naszym powrotem do auta. Chcieliśmy wracać nieznanym szlakiem. Dodatkowo, nie wiadomo czy przetartym. Gdybyśmy mieli go przechodzić w nocy, to istniało duże prawdopodobieństwo, że byśmy się po prostu pogubili. A przy tych warunkach pogodowych groziło to zdrowiu, a nawet życiu...
Po analizie wariantów powrotu, wybraliśmy trasę najszybszą. Część drogi wracaliśmy tak samo jak wchodziliśmy. Potem jednak odbiliśmy na letnie drogi rowerowe, które zimą zamieniają się w trasy biegowe dla narciarzy. W tym miejscu przepraszamy za zniszczenie śladów, ale nie mieliśmy wyjścia, ponieważ musieliśmy szybko wrócić do samochodu. Trasa powrotna miała długość 12km i omijała wszystkie szczyty. Dzięki temu mieliśmy iść tylko po płaskim lub w dół. To ułatwiało szybkość poruszania się. Gdy przeszliśmy 3/4 drogi do samochodu, zaczęło zmierzchać. Na mapie mieliśmy tylko prosty odcinek do przejścia pomiędzy ostatnimi górami. Było ciemno, ale nie na tyle żeby iść z zapalonymi czołówkami. Byliśmy pewni, że jesteśmy coraz bliżej samochodu, gdy naszym oczom zaczęły ukazywać się domostwa. Coś było nie tak, tam nie miało być żadnych domów. Stało się to co moglibyśmy przewidzieć w najgorszym scenariuszu. Spiesząc się do domu, zgubiliśmy trasę i skręciliśmy nie tam gdzie trzeba. W związku z tym wylądowaliśmy we wsi o nazwie Jodłownik, z której do naszego auta było jeszcze ok. 10km. Nie muszę wspominać, że wszyscy byli wykończeni po 25km trasie z 22kg obciążeniem. Temperatura spadała do -20 stopni. Niewiele myśląc zaczęliśmy chodzić po ludziach i prosić ich o podwiezienie 2-ch osób na parking gdzie stoi nasz samochód. Szybko udało nam się znaleźć Panią, która mocno się wyrażając, uruchomiła swoją "starą" i zawiozła Jaja i Ola do samochodu. Gdy wróciła, oznajmiła, że ich tam zostawiła i nie poczekała aż odpalą. Wiedząc, że samochód miał wcześniej problemy z akumulatorem, zacząłem poważnie się martwić o chłopaków. Do tego wszystkim padły z zimna baterie w telefonach. Moja baterie była na wykończeniu, ostatnia kreska. Po 20minutach czekania udało mi się dodzwonić do Jaja. Oznajmił mi, że auto nie odpala, ale dorwali kogoś na drodze i próbują rozruchu na kable. I tyle, koniec rozmowy. My staliśmy na ulicy, w mrozie, ledwo się trzymając. Znowu padła szybka decyzja, aby poszukać schronienia u ludzi. Udało się za pierwszym razem i z całym dobytkiem trafiliśmy do przemiłej rodziny. Ugoszczono nas gorącą herbatą z rumem, chlebem z kiełbasą oraz ładowarką do telefonu. Po kilkunastu minutach wrócili chłopacy z załamanymi minami. Auto nie ruszyło. W tym momencie mogliśmy iść na piechotę 5km do hotelu w Bielawie (ceny za osobę, za nocleg opiewały na 90zł) lub wykombinować inny sposób ściągnięcia pomocy. Właściciel domu, w którym przebywaliśmy, oznajmił, że pojedzie z chłopakami i wymieni nam akumulator. Jak powiedział, tak też zrobił. My zostaliśmy i wysłuchaliśmy opowiadań domowników. Po 30 minutach, Jajo z Olem zajechali naszym autem pod dom. Szczęśliwie udało się uruchomić auto ciągnąc je za sznurek. Dla nas, w tamtym momencie, to był cud. Pożegnaliśmy się z przemiłą rodziną w Jodłowniku, obiecując że przyjedziemy latem pomóc skopać grządki. Olo na odchodnym dostał jeszcze zapas chleba i kiełbasy na drogę oraz domowej roboty sok pomidorowy w słoiku. W ten oto sposób udało nam się wydostać z punktu bez wyjścia. Domka i Remik mogli już tylko pomarzyć o powrocie do ich miast (Poznań, Kraków). Musieli przenocować znowu u studentów Polibudy (ponowne wielkie dzięki!). Oni jednak nie mieli nic przeciwko temu.
Zdałem sobie sprawę, że gdyby nie nasza pomyłka i pomylenie szlaku, to trafilibyśmy do samochodu, który nie chce odpalić, a do najbliższej wsi byłoby dobre 10km. Wtedy musielibyśmy liczyć na kogoś kto będzie jechał przez góry lub iść na piechotę. To co się stało to było szczęście w nieszczęściu. Z dużymi przygodami wyprawa dobiegła końca. Wszyscy byli szczęśliwi pomimo obolałych mięśni nóg i pleców. Wszyscy wytrwali do końca. Pozostaje nam teraz czekać 2 tygodnie na kurs turystyki wysokogórskiej, który odbędzie się w Tatrach.