czwartek, 19 czerwca 2014

Irańska Przygoda Ola


 Autor tekstu: Aleksander "Olo" Barancewicz            


        Około trzech lat temu wraz z Łukaszem „Wieżą” po raz pierwszy poruszyliśmy temat wspólnego wyjazdu w wyższe góry. Pomysłów było kilka, jednak ostatecznie wygrał Kaukaz. Chcieliśmy we dwójkę wejść powyżej 5000 metrów zdobywając dwa najbardziej znane szczyty tych gór - Elbrus i Kazbek. Splot różnych wydarzeń zmusił nas jednak do odłożenia wyjazdu o dwa lata. W listopadzie 2012 do tematu powróciliśmy z jeszcze większą chęcią zdobywania szczytów. Planowana wyprawa powiększała się o kolejne góry, kraje a także uczestników. Zainteresowanie było dość spore, jednak ze względów logistycznych skład ekipy ograniczyliśmy do pięciu osób. I tak w styczniu mieliśmy zdecydowaną na wyjazd drużynę, w której skład obok mnie wchodzili Domka, Grzesiek „Jajo”, Remik i Wieża. Trasa naszej trekkingowej podróży rozpoczynała się w Iranie, skąd drogą lądową mieliśmy przedostać się do Polski przez Armenię, Gruzję, Rosję i Ukrainę po drodze zdobywając trzy pięciotysięczne szczyty, co przełożyło się na nazwę naszej wyprawy - 3x5k Trekking Expedition. A „nasze” góry to były kolejno: Damavand - najwyższy szczyt Iranu (5604m), popularny gruziński Kazbek (5047 m) oraz na koniec najwyższy szczyt Europy - Elbrus (5643m). Dodatkową, ewentualną opcją, w zależności od decyzji podjętych w drodze był najwyższy w Armenii Aragats (4095m). Od momentu ustalenia konkretnego planu pozostało nam pół roku na przygotowania w terenie, poprawę kondycji i przygotowanie ekwipunku. W tym ostatnim nieoceniona była pomoc sklepu ze sprzętem górskim TrekkerSport, dzięki któremu zdołaliśmy skompletować większość brakujących rzeczy. 
            Od samego początku gdy tylko rzuciłem hasło "Iran" podczas rozważań nad trasą wiedziałem, że mój pobyt tam nie ograniczy się tylko do wejścia na Damavand. Poznanie tego kraju - ludzi i ich kultury, obyczajów, architektury - było dla mnie celem równorzędnym ze zdobywaniem kolejnych gór. Jako, że dysponowałem większą ilością czasu, zdecydowałem się polecieć tam dwa tygodnie wcześniej niż reszta grupy (i przy okazji nieco zbadać teren przed trekkingiem oraz zaaklimatyzować się).
          Już przed wyjazdem pojawił się pierwszy poważny problem, który prawie przekreślił mój wylot a w efekcie końcowym uniemożliwił mi wejście na Elbrus. Przy aplikowaniu o wizę strona irańska wysłała faksem do ambasady w Warszawie pozwolenie na wbicie wizy do mojego paszportu. W Warszawie jednak faks został zgubiony co poskutkowało 11-dniowym opóźnieniem. W tym czasie miałem zamiar wyrobić wizę rosyjską (miałem już nawet zaproszenie), ale nie miałem paszportu... Lot ze Lwowa był w piątek natomiast w środę autokar do Lwowa pojechał beze mnie. Nic nie wskazywało, że na czas otrzymam paszport. W czwartek rano, pogodzony już z tym, że nigdzie nie jadę, odebrałem telefon i usłyszałem: "Konsul wyraził zgodę na wklejenie wizy pomimo braku faksu z Iranu. Robimy?" Pewnie, ze robimy! Szybko kupiłem kolejny bilet do Lwowa - na wieczór. Paszport nie zdążyłby dotrzeć do Wrocławia na czas jednak z pomocą pojawiła się Domka, która odebrała go wieczorem w Krakowie, a następnie koło 1 w nocy przekazała mi na tamtejszej stacji busów. Jakie szczęście, że Domka poświęciła parę godzin, a trasa prowadziła przez Kraków! Lwów, samolot, transfer w Istambule, samolot, Teheran!
          W samolocie po raz pierwszy przekonałem się, że irańska wielka gościnność, o której czytałem przed wyjazdem na różnych blogach i forach nie jest przesadzona. Podczas lotu zostałem zaproszony do Esfahanu (który był na mojej trasie) na zwiedzanie. Przy okazji zobaczyłem też nieco zdjęć z telefonu i usłyszałem parę ciekawostek dotyczących tego miasta od siedzącej obok dziewczyny. Tydzień później z zaproszenia skorzystałem, ale o tym dalej. W taksówce, którą jechałem do miasta (lotnisko jest oddalone o około 40 minut jazdy) okazało się, że kierowca nie zna angielskiego, ale ma żonę Ukrainkę i zna język rosyjski. Tak więc on po rosyjsku, ja po polsku i jakoś się dogadaliśmy. Za oknem robiło się widno, a w oddali było widać otaczające Teheran 3 i 4 - tysięczne szczyty. Od razu w oczy rzucił się smog - rano jeszcze niewielki, ale podczas dnia na tyle gęsty, że pobliskie góry były ledwo  widoczne. Jeszcze w samochodzie dowiedziałem się, że moje spodnie do połowy łydki są jednak za krótkie i powinienem się przebrać, żeby dostosować się do panujących w kraju zasad. Pierwszy brak w przygotowaniu merytorycznym... W ten sposób kolejnych parę dni (zanim znalazłem coś w miarę dużego) chodziłem w spodniach narciarskich z gore texem, które były moimi jedynymi długimi spodniami. Całkiem wygodne, bardzo je lubię - ale w Teheranie temperatura dochodziła do 48 stopni...
           Po dojechaniu we wskazane miejsce przebrałem się i rozpocząłem poszukiwania noclegu, co o 5/6 rano, z wielkim plecakiem nie jest zbyt łatwe. Z niewielką pomocą pary studentów odnalazłem poszczególne punkty z mapy, które miały mnie nakierować na ulicę Amir Kabir. Jest to ulica czteropasmowa, dość długa, na której znajdowały się tylko i wyłącznie sklepy z częściami motoryzacyjnymi. Same akumulatory, opony (od najmniejszych po ponad dwumetrowe), smary i narzędzia. Nie wiedzieć czemu akurat na Amir Kabir było parę niedrogich hosteli i hotelików. Teherańskie ulice mają to do siebie, że często na nich można kupić jeden tylko rodzaj produktów. Były więc ulice z samymi zlewami, kranami i bateriami, była ulica z ubraniami, ulica kantorów i sklepików myśliwskich. Niestety nie odnalazłem ulicy kafejek internetowych (podejrzewam, że może takiej nie być). A co do irańskiego internetu to bardzo ciężko było znaleźć jakiś szybko działający. Sprawne i szybkie komputery były jeszcze rzadszym zjawiskiem. Do tego wiele stron jest po prostu zablokowanych w kraju. Miejscowi mają na to sposób i instalują na komputerach specjalne programy odblokowujące dostęp do np. Google czy Fejsa.
 
 Poboczna, mniejsza uliczka przy Amir Kabir 
z samego rana jeszcze nie była zbyt zatłoczona
    
          Przed dziewiątą, po przesłaniu do kraju pierwszego maila (że żyję i mam się dobrze) znalazłem się w hotelowym łóżku i prawie cały dzień odsypiałem 2-dniową podróż i "jet laga". Co jakiś czas miałem godzinne przerwy w śnie, w czasie których zapoznawałem się z okolicą. Podczas pierwszych spacerów zatłoczonymi ulicami Teheranu miałem nieco problemów z przemieszczaniem się. Przejście przez czteropasmową jezdnię potrafi dostarczyć silnych wrażeń. W praktyce pieszy na drodze nie ma żadnych praw i musi się całkiem dostosować do przejeżdżających samochodów i motocykli, a szanse, że jakiś kierowca się zatrzyma czy nawet zwolni są minimalne. Gdy pojawiała się luka między samochodami przechodziłem o jeden pas ruchu do przodu. Motorami (na oko z 50% ruchu drogowego) raczej się nie przejmowałem przeskakując na kolejne pasy, bo te po prostu mijały mnie z przodu lub z tylu. Kolejnym utrudnieniem był ostatni pas, którym autobusy oraz motory mają zwyczaj jeździć w przeciwnym kierunku. Jeszcze tylko ostatni skok... i mogłem odetchnąć. Należy jeszcze pamiętać, że gwałtowne ruchy mogą tylko zmylić kierowcę więc lepiej ich nie wykonywać. Przy najbardziej natężonym ruchu nie pomagały nawet moje wcześniejsze azjatyckie doświadczenia i pozostawało ustawić się obok jakiegoś autochtona i przechodzić jezdnię razem z nim. Całe szczęście do większości miejsc można dostać się metrem, które nieco odkorkowuje to olbrzymie, kilkunastomilionowe miasto.
          Tego samego dnia moje poszukiwania pierwszego obiadu zakończyły się porażką z powodu trwającego, ponad miesięcznego Ramadanu, podczas którego muzułmanie poszczą od rana do wieczora. Nie udało mi się znaleźć żadnej otwartej restauracji. Te wszędzie były albo zamknięte albo (nieliczne) dokładnie ukryte za zasłonami lub szybami oblepionymi gazetami. Można było kupić gdzieniegdzie słodycze, picie (woda, cola, sok) oraz pieczywo w formie płaskiego placka, który jest podstawą diety każdego Irańczyka (ale ja liczyłem na jakiś porządny mięsny obiad, a nie byle co). Kolejne dwa tygodnie obfitowały więc w lokalny chlebek ze słonym serem (w smaku podobnym do fety), na śniadanie do tego dochodziły jajka, dżem marchewkowy i herbata a w ciągu dnia owoce, które można było kupić w nielicznych otwartych sklepikach. Kolejnym minusem trwającego Ramadanu był fakt, że większość bazarów, które tak bardzo chciałem zobaczyć była zamknięta. To wszystko dawało pewność, że w połączeniu z trekkingiem, po trzech tygodniach w Iranie będę sporo kilogramów lżejszy (jednak utracone kilogramy było bardzo łatwo nadrobić później w Gruzji, a wręcz niemożliwym było tego nie zrobić).
 
 Jeden z zamkniętych miejskich
bazarów w Kashan- niewielkim miasteczku na
południe od stolicy.

        Kolejnego dnia w stolicy zorientowałem się jeszcze, gdzie można kupić gaz do naszych górskich kuchenek oraz skąd, kiedy i za ile dojechać pod pięciotysięcznik, po czym, czym prędzej opuściłem Teheran. O poranku ruszyłem na północ, w góry Alborz. Moim celem była aklimatyzacja przed Damavandem, celem pobocznym dotarcie na lub pod drugi szczyt Iranu, Alam Kooh (4800m). Kilka godzin później już maszerowałem górską drogą w kierunku sporego schroniska, które jest bazą wypadową dla wspinaczy w tym rejonie. Nie będąc pewnym drogi zatrzymałem przypadkowo napotkanego starszego Irańczyka aby się upewnić. Nie mówił po angielsku jednak to nie stanowiło problemu. Bardzo chętny do pomocy zawołał kilka osób z rodziny. Już za chwilę wokół mnie było około 8 ludzi próbujących nakierować mnie we właściwą stronę (w tym dwie młode osoby mówiące po angielsku). Irańczycy nie byliby sobą jakby nie zaprosili mnie chociaż na poczęstunek. Gdy już ustaliliśmy, w którym kierunku mam dalej iść zaprosili mnie na kolację w formie pikniku na górskiej łące. Znalazłem się w krzyżowym ogniu pytań o niemal wszystko, a w ruch poszły liczne aparaty i kamery. Na talerzu wylądował ryż z warzywami, pieczywo i upieczony pomidor. Do tego jogurt, herbata, cola i trochę niespotykanych nigdzie indziej słodyczy... Po wymianie maili i numerów telefonów po raz drugi zostałem zaproszony do Esfahanu. Jako, że zbliżał się wieczór, a przede mną była nieokreślonej długości droga do schroniska pożegnałem się i ruszyłem dalej. 
 
 Irańska rodzina, która zaprosiła mnie na wspólną
kolację i wskazała właściwy kierunek dalszej drogi w górę

         Następny dzień to już wielogodzinne podejście do sporego wypłaszczenia na wysokości 3750m, gdzieś pomiędzy czterotysięcznikami. Poza trzema pasterzami (ich psy napędziły mi stracha, dopiero gdy podniosłem kamień stały się mniej pewne siebie i nieco ustąpiły pozwalając przejść) spotkałem tylko jedną osobę. Był to kierowca małej ciężarówki, który na mój widok zatrzymał się i zaproponował podwózkę. Za samochodem biegły dwa przywiązane do niego osły. Po 40 minutach jazdy dotarliśmy do końca drogi, skąd dalej trzeba było iść pieszo. Człowiek wsiadł na osła i pojechał przed siebie, po parunastu minutach znikając mi z widoku. Jak się później okazało powyżej tego punktu już więcej ludzi nie było. Na wieczór dotarłem do miejsca gdzie udało mi się rozłożyć namiot, co przy sporym wietrze i pierwszym bólu głowy (od wysokości) nie było łatwym zadaniem. W nocy ciężko było zasnąć, a do tego opuścił mnie apetyt. O świcie przynajmniej pogoda dopisywała - od wysokości ok. 2800m na niebie nie było w ogóle chmur, a słońce grzało bardzo mocno (na co byłem przygotowany). Zjadłem 2 łyżki dżemu, 3 małe śliwki i ruszyłem w kierunku drugiego szczytu Iranu. Udało mi się dojść do wysokości około 4400m, tam jednak skończyła się ścieżka, a zaczęło coraz bardziej strome kamieniste podejście. Jako, że w okolicy byłem prawdopodobnie jedynym człowiekiem postanowiłem, że ze względów bezpieczeństwa nie idę wyżej. Trochę jeszcze posiedziałem na tej wysokości po czym zszedłem do zostawionego w dole namiotu, aby następnego dnia ruszyć w drogę powrotną. Dopiero podczas zejścia minąłem dwie grupy irańskich turystów zmierzających w stronę szczytu. Jak bym tylko wcześniej wiedział, że ktoś jeszcze wchodzi to bym pewnie poczekał dzień w namiocie i próbował swoich sił z nimi.

 Wypłaszczenie na wysokości około
3750m otoczone licznymi czterotysięcznikami.
Właśnie tu rozbiłem namiot na dwie noce.

      Po dojściu na noc do schroniska dla wspinaczy spotkałem kolejną, 10-osobową grupę trekkingową. Najpierw zostałem zaproszony na karty, domino i jakąś lokalną grę planszową, a później oczywiście na kolację. Po całym dniu prawie bez jedzenia zwykłe pieczywo z jajecznicą było pyszne. Jak zwykle nie obyło się bez zdjęć ze mną oraz ogromnej ilości pytań (pomimo, że tylko jedna osoba mówiła w języku angielskim i to ledwo...).
          Rano, podczas dalszego zejścia po raz kolejny zostałem zatrzymany, tym razem przez dwóch starszych mężczyzn, których mijałem wcześniej w górach. Teraz wracali samochodem do miasta położonego niedaleko Teheranu i zaproponowali, że mnie podwiozą. 3 godziny później byłem już w Karaj szukając jakiegoś autobusu lub autokaru do Teheranu. Po pół godzinie błąkania się po nieznanym, dużym mieście, bez mapy i pomysłu jak wrócić (a nie chciałem brać taksówki, bo turysta musi nieraz płacić jak za zboże) spotkałem młodą dziewczynę z ojcem, którzy chyba za cel postawili sobie, aby mi pomóc. Po rozmienieniu paru banknotów na drobne (żeby taksówkarze nie widzieli, że mam i grubsze banknoty) i 20-minutowych poszukiwaniach odnaleźliśmy postój taksówek gdzieś na uboczu. Okazuje się, że dla miejscowych znalezienie bardzo taniego transportu nie jest specjalnie trudne. Stamtąd pojechałem taksówką do Teheranu. Koszty transportu są w Iranie bardzo niskie. 50-minutowy kurs kosztował mnie ledwo ponad 3 złote, tylko dlatego, że mój spory plecak zajmował miejsce dla kolejnego potencjalnego pasażera. Litr paliwa kosztuje około 1 zł ale pomimo tak niskiej ceny kierowcy narzekali, że ostatnimi czasy paliwo jest drogie... Wracając jeszcze do banknotów - przywożone $ czy Euro muszą być w nienaruszonym stanie, natomiast miejscowe Riale często wyglądają jak wyjęte psu z gardła. Większość sklepikarzy trzyma pod ladą taśmę klejącą bo dość często zdarzają się banknoty przerwane na pół.
           Kolejnym kierunkiem było oddalone o jakieś 1000 km na południe duże, historyczne miasto Shiraz. Pokonanie takiego dystansu irańskimi autokarami VIP nie było zbyt męczące. Są to najwygodniejsze busy jakimi kiedykolwiek jeździłem, a do tego wciąż niedrogie w porównaniu do naszych cen. Miejsca jest tyle, że nawet dwumetrowa osoba może prawie wyprostować nogi. Do tego klima, woda i jakieś ciastka dla każdego pasażera. W mieście w końcu udało mi się tanio kupić lekkie spodnie z długą nogawką. Od tego momentu upały były mi niestraszne.
            Pierwszego dnia robiłem to co lubię chyba najbardziej - kręciłem się po uliczkach starej części miasta bez żadnego konkretnego planu, a początkowo nawet bez mapy. Robiłem zdjęcia co ciekawszych miejsc, które znajdywałem po prostu idąc przed siebie. Niestety i w Shirazie bazar był pusty. Za to w końcu udało mi się znaleźć skrzętnie ukrytą w jakiejś bramie, całkiem przyzwoitą restaurację z wieloma rodzajami pysznych kebabów. Nie byłem zbyt głodny, ale nie mogłem sobie odpuścić okazji do zjedzenia czegoś ciepłego i mięsnego, pierwszy raz od tygodnia. Zupa pomidorowa, kebab z baraniny, pieczone pomidory, ryż z masłem szafranowym, a do tego zimniutka cola sprawiły, że po godzinie wyszedłem szczęśliwy i syty. Niestety w moim brzuchu nie było już miejsca na choćby jedną z kilkunastu rodzajów sałatek... Po godzinie 20:40 gdy słońce już zaszło, całe rodziny zaczęły wychodzić do parków i skwerów na pikniki. Rozkładali się na kocach w niemal każdym zielonym miejscu. Sprzedawcy pootwierali swoje budki ze słodkościami. Tego mi bardzo brakowało w Teheranie! Tutaj były lody (np. migdałowe lub zalane sokiem z marchewki), zimne napoje (np. koktajle z bananów, mango i oczywiście - marchewki; słodki napój z jakiegoś nieznanego mi warzywa - z setkami milimetrowych pestek) czy wreszcie przepyszny, charakterystyczny dla tego miasta specjał - bardzo drobno pokrojony zmrożony makaron, w gęstym, bardzo słodkim płynie, polany sokiem z limonki. Chodziłem od sklepiku do sklepiku i próbowałem wszystkiego po kolei. Ten dzień minął pod znakiem zapoznawania się z miejscową kuchnią. 
 
 Jeden z wielu meczetów w Starym Mieście

 Wąskie uliczki, które zawsze są
dobrym miejscem na zrobienie kilku fot

  Shiraz leżące u podnóża gór Zagros

          Będąc w Shiraz oczywiście nie mogłem pominąć oddalonego o 50-60 kilometrów starożytnego Persepolis. Drugiego dnia udałem się tam z rana. Było ono jedną z Perskich stolic jeszcze 5 wieków przed naszą erą. Rządzili tam między innymi Dariusz oraz znany z filmu „300” Kserkses. Dwa wieki później zostało częściowo zniszczone przez kolejną wielką, historyczną postać - Aleksandra Wielkiego. Do dziś przetrwały jedynie skromne ruiny, między którymi można się przechadzać, zastanawiając się, jak poszczególne fragmenty miasta wyglądały wieki temu i w jaki sposób toczyło się tu życie codzienne oraz to odświętne, po kolejnych podbojach dynastii Achmenidów. Poznałem tam Irańczyka Kevina, zwiedzającego ruiny z całą rodziną. Przynajmniej było z kim wymieniać się aparatami, żeby być na paru zdjęciach. Kevin, fotograf, bardzo chciał zrobić parę ujęć ze środka odgrodzonego terenu, do którego nie było wstępu. Co prawda strażnicy nie zezwolili na wejście tam, ale jeden z nich po namowach zaproponował, że weźmie nasze aparaty, sam tam wejdzie i zrobi parę zdjęć dla nas. Propozycja spodobała się nam, a pilnujący porządku strażnik przez 20 minut chodził między starymi kolumnami, bramami i figurami starając się uchwycić dla nas jak najwięcej szczegółów. Po 2-3 godzinach w suchym jak pieprz Persepolis pojechałem 8 km dalej aby zobaczyć wykute w skałach, cztery kilkunastometrowe grobowce Achmenidów. Kolejne budowle, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Kolejny udany dzień. A wieczorem kolejne zajadanie się lodami i aż za bardzo słodkim makaronem. Shiraz było świetne. Ale czas ponaglał i ruszyłem dalej - tym razem do Esfahanu. Niestety dwa tygodnie samodzielnego zwiedzania tak wielkiego kraju nie pozwalały na pobyt gdziekolwiek przez dłużej niż 2 pełne dni.

 Persepolis

 
 
 
 Grobowce Raqshe-Rostam

             Esfahan okazał się bardzo zielonym, obfitym w parki, skwery, aleje i trawniki miastem. Była też wyschnięta rzeka oraz parę historycznych budowli z listy „must see”. Miasto to nieco przypominało mi... Walencję. Gdy tylko się ulokowałem w niedrogim hoteliku zdzwoniłem się z poznaną w samolocie Sheidą (swoją drogą, uzyskanie irańskiej karty SIM nie było łatwe - cały proces trwał ponad godzinę, a ja musiałem podać między innymi dane hotelu, w którym mieszkałem oraz zostawić odciski palców). Godzinę później wraz z jej znajomym jechaliśmy w stronę słynnego placu Imama z otwartym (wreszcie!) bazarem dookoła. Można tam było kupić chyba wszystko, jednak oczywiście najwięcej sklepików było z pamiątkami oraz z jedzeniem i przyprawami. Ponad placem górowały pokryte charakterystycznymi mozaikowymi wzorami meczety. Zbliżał się już wieczór, więc udaliśmy się na kawę i lody do Armeńskiej dzielnicy gdzie dołączyło do nas jeszcze kilka osób, znajomych Sheidy. Nie przeszło im nawet przez myśl, żeby pozwolić mi za siebie zapłacić - w końcu byłem gościem w ich towarzystwie i kraju. Po wieczorze spędzonym wśród rówieśników udałem się już sam, pieszo z powrotem do hotelu przy okazji podziwiając oświetlony nocą słynny, niemal 300-metrowy most 33 Łuków.

 Bazar dookoła placu Imama
posiada niezliczoną ilość sklepów z prawie
wszystkim co tylko można kupić w Iranie

 Aromatyczne przyprawy na bazarze
w Esfahanie

 Most 33 Łuków nad
całkowicie suchym korytem rzeki Zajande

      Kolejny dzień również spędziłem z nowo poznanymi znajomymi. Byłem wożony po najciekawszych miejscach w mieście, niekiedy odwiedzanych po raz pierwszy również przez moich „przewodników” (jak np. znane w całym Iranie „trzęsące się minarety”). Oczywiście ja nie mogłem zapłacić za swoje bilety wstępu. Te natomiast w większości miejsc kosztowały turystów równowartość 15 zł. Miejscowi mogą odwiedzać te wszystkie atrakcje za 1-3 złote. Późnym popołudniem przyszedł czas pożegnania. Wróciłem jeszcze raz na plac Imama, aby uwiecznić go również na filmie. Wieczorem było to kolejne ulubione miejsce Irańczyków do rozkładania koców i jedzenia kolacji. Zjadłem swojego falafela, pochodziłem jeszcze trochę ciemnymi uliczkami, po czym poszedłem spać przed drogą powrotną, która czekała mnie następnego dnia.

 Meczet przy placu Imama

 Kashan

 Pałac Tabatabai w Kashan zrobił na
mnie spore wrażenie. Niemal wszystkie ściany,
kolumny czy łuki były bogato zdobione

       Ostatnie trzy dni to wizyta w miasteczku Kashan oraz powrót i ostatnie przygotowania w Teheranie. Samo Kashan mnie nie zachwyciło. Spodziewałem się bardziej zadbanych tych najstarszych części miasta. W bardzo dobrej kondycji było jedynie kilka starych, odnowionych i przygotowanych do odwiedzin turystów historycznych willi niegdysiejszych miejscowych bogaczy. Były to niemal małe pałace, z finezyjną architekturą, bogato zdobione. W domu Tabatabai niemal każdy element był pięknie zdobiony. Ta część Kashan akurat zrobiła na mnie wrażenie. Na szczęście turystów zbyt wielu nie było, a po zapłaceniu pilnującym porządku strażnikom małej łapóweczki zostałem wpuszczony na dach pałacyku. Po obejrzeniu i uwiecznieniu wnętrz na zdjęciach udałem się w kierunku stacji busów... Zresztą nie miałem już zbytnio ochoty na zwiedzanie. Moje myśli całkowicie przestawiły się na góry, a ja niecierpliwie wyczekiwałem całego towarzystwa, które już było gdzieś w drodze. Wcześniej moim kompanom wysłałem adres, pod który mieli dojechać. Na miejscu okazało się, że w „moim” hotelu nie ma wolnych pokoi więc przy pomocy recepcjonisty, pana Mousavi'ego (który szczyci się tym, że jest o nim wzmianka w Lonely Planet a niektórzy turyści nazywają go „Book of Knowledge”) znalazłem miejsce w sąsiednim hostelu. Jedynym minusem był fakt, że w środku nocy musiałem czekać przy poprzednim hotelu na dojeżdżających z lotniska Domkę, Jaja, Remika i Wieżę, których nie miałem jak poinformować o zmianie adresu. Koło 5 rano, po prawie dwóch godzinach spędzonych na ciemnej ulicy przy okazjonalnym towarzystwie szczurów i kotów w końcu dojechała taksówka, po brzegi wyładowana moimi towarzyszami podróży i plecakami. „Salam alejkum!” - tymi słowami ich przywitałem.

środa, 5 marca 2014

Podziękowania i video relacja Rendera z wyprawy

Chcielibyśmy w tym miejscu podziękować sponsorom i patronom za wsparcie techniczne i moralne w organizacji oraz promocji wyprawy 3x5k Peaks Trekking Expedition 2013. Gdyby nie Państwa inicjatywa w nasz projekt, to wspólne marzenie pięciu osób nie doszłoby do skutku. Dzięki wszystkim firmom i wszystkim zaangażowanym ludziom, udało się wyjechać na wyprawę marzeń i zdobyć trzy pięciotysięczniki (Damavand w Iranie, Kazbek w Gruzji i Elbrus w Rosji).

Pomimo kryzysu, który panuje w Polsce i braku środków do finansowania tego typu wypraw, udało nam się dzięki Państwu zebrać grosz do grosza. Pomoc nie tylko finansowa, ale promocje, zniżki i datki w postaci sprzętu technicznego dały nam możliwość wyjechania na tą wspaniałą wyprawę.

Dziękujmy wszystkim firmom, które przyłożyły się do uzupełnienia naszych luk w sprzęcie górskim, medycznym i filmowym. Dziękujmy wszystkim patronom za dobre słowa, promowanie nas w mediach i na stronach www. Chcielibyśmy także podziękować wszystkim osobom, które trzymały za nas kciuki tu w Polsce i tym, które spotkaliśmy na obczyźnie.

Niedawno firma Render, która nas wspierała, skończyła tworzyć film podsumowujący całą wyprawę. Wszystkich Państwa gorąco zapraszamy do oglądania wyprawy, w której mieliście także wielki udział.


Chcielibyśmy zaznaczyć, że będziemy dalej promować wszystkich Państwa na prelekcjach i wykładach w całej Polsce.

Jeszcze raz dziękujemy za możliwość spełnienia marzenia!
Ekipa 3x5k Peaks Trekking Expedition - Dominika, Olo, Grzesiek, Łukasz i Remik 

P.S. Na dniach możecie spodziewać się opowieści Ola z dwutygodniowego pobytu w  Iranie (przed dołączeniem do niego ekipy) oraz zdobywania Damavandu i Kazbeka.

niedziela, 2 marca 2014

Relacja 3x5k cz.7 – zdobycie Dachu Europy - Elbrus (5642m n.p.m.)


Tekst: Grzegorz Siworski, Łukasz Wieruszewski



Był to już nasz trzeci start o tak wczesnej porze, więc przebiegł on bardzo sprawnie. Na dworze panowała ciemna noc. Nawet nie zwróciliśmy uwagi na niebo pełne gwiazd. Po chwili byliśmy już na szlaku, gdzie rozszalały wiatr stawiał coraz większy opór. Ustawiliśmy się w rzędzie i zaczęliśmy naszą długą drogę. Do szczytu mieliśmy do pokonania ponad 1,2km w pionie w bardzo trudnych warunkach. Temperatura osiągała około -20 stopni, a jej odczuwanie zwiększał, wcześniej wspomniany wiatr. Ustaliliśmy dzień wcześniej, że Remik będzie prowadził i ustalał tempo marszu. Mieliśmy się nie forsować i spokojnie brnąć do przodu – tak przynajmniej założyliśmy. Szedłem na końcu peletonu i czułem, że chłód zaczyna przenikać nie tylko moją odzież, ale także skórę i kości. Przeszliśmy marny kawałek, a ja powoli miałem dość tego zimna. Do tego szliśmy za wolno żeby się rozgrzać. W pewnym momencie nawet założenie polaru nie przynosiło efektów. Dolne i górne kończyny zaczynały piec i szczypać, więc zamiast odpychać i podpierać się kijkami wsadziłem ręce do kieszeni. Niestety ból nie mijał. Pierwszy raz podczas tej wyprawy zacząłem obawiać się o odmrożenia, a szliśmy zaledwie kilkadziesiąt minut. Jedynym sensownym pomysłem na rozgrzanie sie było mocne przyspieszenie marszu. W końcu nie wytrzymałem - stanąłem w miejscu i wydarłem się do przodu, że jeżeli nie zwiększymy intensywności marszu, to będę zmuszony do powrotu do obozu. Najwidoczniej reszta ekipy przeżywała wszystko tak jak ja, bo Wieża niewiele myśląc wyprzedził Remika i mocno ruszył do przodu. Zaraz za nim ruszyła Domka i Ja. Remik został z tyłu. Zatrzymywaliśmy się co kilkanaście kroków sapiąc i dysząc, ale metoda była skuteczna – zaczęliśmy odczuwać zbawienne ciepło naszych ciał. Niestety stopy i dłonie dalej były przemarznięte i niewiele dało się z tym zrobić. Pomimo starego górskiego manewru umieszczenia worków foliowych pomiędzy dwie pary skarpet, nie pomogło to za wiele. Nikomu nawet do głowy nie przychodziło, żeby wyjmować lustrzankę lub kamerę. A co działo się wokół nas? Mijaliśmy sporo ludzi, inne ekipy ruszyły o podobnej godzinie. Mijały nas też ratraki pełne ludzi, którzy wjeżdżali na wysokość 5000m, omijając trudy walki z górą. Zaczynało powoli się przejaśniać. Niebo stało się szaro-błękitne. W oddali widać było pierwsze promienie Słońca. Dwa szczyty piętrzyły się przed nami i kusiły. Elbrus nie chciał jednak dać się łatwo zdobyć. Im wyżej weszliśmy tym mocniej wiał wiatr. Zaczęliśmy mocno przemarzać. Każdy krok stawał się coraz cięższy, bo brakowało tlenu w powietrzu. 
Każdy z niecierpliwością zerkał przez ramię na wschód prosząc o wyłonienie się Słońca zza horyzontu. Jednak musiało minąć jeszcze kilka dobrych godzin zanim promienie słoneczne dotknęły naszych twarzy. Do tego czasu musieliśmy zmierzyć się z największym jak do tej pory wyzwaniem. Nawzajem krzycząc na siebie mobilizowaliśmy się do dalszej walki. Wiele razy przystawałem z powodu odruchów wymiotnych. Byłem pierwszy raz w życiu w takiej sytuacji. Remik został gdzieś w tyle. Później okazało się, że wrócił do obozu – złożyła go choroba, dlatego nie mógł utrzymać naszego tempa. Domka wystrzeliła do przodu i była kilkanaście metrów przed nami. A ja z Wieżą walczyłem, wspierając się nawzajem. W którymś momencie zatrzymał się, spojrzał na mnie wzrokiem, którego nigdy u niego nie widziałem i powiedział, że ma dość, że nie czuje stóp i rąk i że wraca do obozu. Przez myśl przeszło mi, że to doskonały pomysł dla nas obu, ale zaraz pojawiły się wątpliwości. Przecież doszliśmy tak daleko, mieliśmy przed sobą ostatni szczyt wyprawy. Nie mogliśmy odpuścić. Przekonałem go, że musi spróbować i iść dalej. I poszedł. Kilkadziesiąt minut później, ja przeżywałem podobne załamanie i chciałem zawracać. Wieża mi nie pozwolił. Razem mieliśmy dowlec się na sam szczyt.
   
(Powolny wchód Słońca na Elbrusie)

(Trawersowanie pierwszego zbocza)




Droga przeciągała się i dłużyła poza granice naszej wyobraźni. Trwało to wszystko niesamowicie długo. W myślach przeklinałem wszystkie osoby wjeżdżające ratrakami, które nas mijały. Widziałem, że każde z nas robiło kilka, kilkanaście kroków do przodu i zatrzymało się ciężko sapiąc. Tak wyglądała walka z tą górą. Piękno okolicy, wspaniałe widoki, wysokość, brak tlenu, przejmujący mróz i wielki wiatr. Przechodząc obok Wieży słyszałem jak liczy kroki. Jego metoda polegała na zrobieniu 10 kroków, zatrzymaniu się, złapaniu oddechu i zrobieniu kolejnych 10 kroków. I tak do samego szczytu. W końcu weszliśmy na wypłaszczenie, które pozwalało obejść pierwsze ze szczytów i prowadziło na siodło pomiędzy wierzchołkami Elbrusa. Jego wysokość to około 5100m. Promienie Słońca powoli zaczęły wyłaniać się w oddali, ale nie mogliśmy na nie czekać. Każdy dłuższy postój w cieniu groził odmrożeniami i fiaskiem całego ataku szczytowego. 
 

 


W końcu, po długiej i ciężkiej batalii dotarliśmy we trójkę na wyżej wymienione siodło. Wtedy byłem już pewien, że nic nas nie powstrzyma przed zdobyciem najwyższej góry Europy. Osiągnęliśmy zbyt wiele, żeby zrezygnować. Widok na długo zostanie w mojej pamięci. Znajdowaliśmy się ponad chmurami w barwach wschodzącego słońca. Byliśmy o krok od nasłonecznionego trawersu, wiec pojawiły się pierwsze uśmiechy na twarzach. Było nam tak błogo, że zrobiliśmy sobie mały piknik w tym miejscu. Zjedliśmy po batonie i wypiliśmy po kubku gorącej herbaty. Na ścieżce prowadzącej na szczyt zaczęło robić się powoli tłoczno, z dołu nadciągało coraz więcej wjeżdżających osób. Ponownie ruszyliśmy do przodu i znów walczyliśmy z Elbrusem. Trawersowanie było możliwe jedynie wydeptaną wcześniej drogą. W pewnym momencie powstał zator, bo jeden z wjeżdżających zaczął nagle się przewracać co kilka kroków. Podobno dostał ekstremalnych objawów choroby wysokościowej. My jesteśmy prawie pewni, że wjechał bez aklimatyzacji z Azau kolejką, a następnie podjechał ratrakiem w krótkim odstępie czasu. Takie zachowanie musiało odbić się na zdrowiu w bardzo szybkim czasie. Ostatecznie położono go w pierwszym wolnym miejscu, gdzie nie zawadzał drogi. My ruszyliśmy dalej w stronę wierzchołka. Co jakiś czas byliśmy zmuszeni to zatrzymania się, bo przed nami wlokła się duża ekipa wspinaczy. Niestety widać było po nich, że nie byli doświadczeni i też wjechali ratrakiem. Byli spięci liną i mieli swojego przewodnika, który ich prowadził. Na całe szczęście świeciło już Słońce więc mogliśmy sobie pozwolić na krótkie przerwy. Zaraz po tym ciężkim i mocno nachylonym trawersie wyłoniło się spłaszczenie i w oddali ujrzeliśmy pojedynczy, wąski szczyt. Dotarcie tam było formalnością, choć wcale nie obyło się bez zmęczenia. Mieliśmy już za sobą kilkugodzinny marsz, walkę z mrozem i wiatrem. Droga skojarzyła mi się ze szlakiem na Śnieżkę.
 





 Byliśmy bardzo wysoko. To było może 5500-5600m – końcówka walki z Elbrusem. Gdy rozejrzałem się wokół wydawało mi się, że cały świat jest u moich stóp. Tam gdzie kończyła się śnieżna polana widać było niziny. Pod nami też były wszystkie chmury. Górowało tylko Słońce. Towarzyszyło mi niesamowite i ciężkie do opisania uczucie. Uczucie bycia na tak wysokiej górze, najwyższej w całej Europie. 
Podejście na sam wierzchołek odbyło się już w nastrojach przepełnionych euforią. Nie było w ogóle czuć zmęczenia. Domka oczywiście wbiegła jako pierwsza i nakręciła nas męczących się z tyłu. Ja wszedłem drugi i od razu rozejrzałem się wokół. Widok zapierał dech w piersiach. Zaraz za mną wdrapał się Wieża. Pierwsze co to było przybicie z nim i z Domką piątki. Udało nam się! Zdobyliśmy najwyższy szczyt Europy! Postawienie stopy na tym szczycie było najprzyjemniejszym uczuciem podczas wyprawy. Szczyt miał bardzo mało miejsca. Udało nam się szczęśliwie trafić na lukę i byliśmy tylko my i jeszcze dwójka Polaków. Na wierzchołku powiewały kolorowe proporce oznaczające szczyt. Był też stos kamieni z tabliczką opisującą co to za miejsce. 
  
(Dwie ekipy Polaków na szczycie Elbrusa) 

(3x5k na Dachu Europy!) 


 

 
Zaraz po wykonaniu pamiątkowych zdjęć zaczęliśmy kierować się na dół. Na samej górze wiatr wcale nie ustał więc było przenikliwie zimno. Spędziliśmy więcej czasu na płaskim terenie poniżej, odpoczywając i karmiąc swoje oczy otaczającym nas pięknem. Widziałem na policzkach Wieży łzy, płakał ze szczęścia. Każdy z nas przeżywał ten atak oraz całą wyprawę na swój sposób. Wykonaliśmy założone cele, zdobyliśmy trzy pięciotysięczniki w ciągu jednej wyprawy. Byliśmy w tamtym momencie najszczęśliwszymi ludźmi na świecie.
 Każdy z nas wiedział, że czeka jeszcze powrót, którego nikt nie lubił. Bo przecież, to podczas schodzenia przydarza się najwięcej wypadków. Na całe szczęście zaczęło się robić gorąco i każdy z nas mógł się rozebrać z zimowych ciuchów. Powrót do obozu przeciągał się porównywalnie do ataku. W niższych partiach śnieg zaczął topnieć, nasze kolana i łydki zaczęły odmawiać posłuszeństwa, więc w pewnym momencie zaczęliśmy powłóczyć nogami. Jedno było pewne – kolejny raz dopisały nam idealne warunki pogodowe. Można tu mówić o wielkim szczęściu, które nam towarzyszyło. Wszystkie ataki szczytowe wykonaliśmy przy świetnej pogodzie. Natomiast schodzenie z Elbrusa przeistoczyło się w katorgę, klnąc i wrzeszcząc staraliśmy się dawać upust swojemu wyczerpaniu i złości po kolejnym wykręceniu stopy w grząskim śniegu. Po powrocie do swoich namiotów każdy padł jak głaz na karimatę i odpoczywał. Wtedy też dowiedzieliśmy się co się stało z Remikiem. W nocy przed atakiem szczytowym dostał napadu jakiejś choroby żołądkowej i wymiotował. To zapewne zakończyło się małym odwodnieniem i wyczerpaniem, które nie pozwoliło mu na długą walkę z Elbrusem. Słońce wynagradzało nam trudy walki w nocy. Temperatura w nagrzanym namiocie wzrosła do tego stopnia, że musiałem ściągnąć koszulkę. Innym wspinaczom stopiony śnieg zaczął zalewać wnętrze namiotów. Przed spaniem zdążyliśmy jeszcze porozmawiać z resztą obozowiczów i połaskotać podniebienia słodkim kisielem. Remik planował atak szczytowy z jednym z Polaków z obozu obok. Niestety choroba ponownie nie pozwoliła mu wyruszyć. Musiał pogodzić się z porażką. Brak zapasów jedzenia wymusił na nas powrót na dół. Ponownie wchodzenie na szczyt nie wchodziło w rachubę. Obiecał on sobie, że jeszcze wróci w tamto miejsce i rozliczy się z dachem Europy. 




(Noc nas nie oszczędziła - było zimno) 
 Nazajutrz nie spiesząc się ani trochę zwinęliśmy swój obóz, pożegnaliśmy się z resztą obozowiczów i obraliśmy kierunek na Azau. W nocy za to mieliśmy wielki przymrozek, co widać po zdjęciu zrobionym naszym namiotom. Po przebudzeniu odczytaliśmy temperaturę -15 stopni w środku namiotu. Nasze stawy nie były jeszcze odpowiednio wypoczęte i zregenerowane, ale jednak podjęto decyzję o zejściu – każdy chciał już leżeć na wygodnej trawce i jeść ciepłą strawę. Droga była długa i mało przyjemna. Pogoda się pogorszyła, nie było za wiele widać. Schodziliśmy podczas mgły. Niższe partie Elbrusa to jedna wielka budowa, więc nie było czego oglądać. Po kilku godzinach zameldowaliśmy się na parkingu w Azau.
 Po wysiadce z taksówki w Terskolu poszliśmy na pole namiotowe odebrać pozostawione tam wcześniej graty. Niestety, ponownie nikogo nie zastaliśmy. Właściciel przez telefon obiecał, ze będzie za godzinę. Godzina urosła do połowy dnia i byliśmy zmuszeni zostać znowu na polu namiotowym na noc. W między czasie, gdy czekaliśmy, zrobiliśmy zapasy w sklepach, znaleźliśmy transport do Mineralnych Wód, skąd mieliśmy ruszyć w drogę powrotną do domu, oraz wykąpaliśmy się w strumyku. Wykąpani i najedzeni wieczorem wyruszyliśmy do restauracji „Kupol” na oblanie szczytu i poinformowanie naszych bliskich o sukcesie. 
 

(Pierwsza kąpiel od wielu dni)



Następnego dnia mieliśmy ruszyć w dalszą drogę. Zorganizowany transport w postaci przyjaznego Rosjanina wyposażonego w busa, był w umówionym miejscu. Nie mówił on w ogóle po angielsku, ale był mistrzem gdy w kalambury. Cały jego przekaz polegał na fonetycznych i ruchowych wyjaśnieniach. Nie da się ukryć, że mieliśmy przy tym dużo zabawy. Ale za to wszystko rozumieliśmy. No, prawie wszystko. Oprócz nas zabrał jeszcze Ukraińca, który tez wracał z gór do kraju. Dzięki niemu przeżyliśmy jeszcze kilka atrakcji po drodze. Fakt, że był szalonym kierowcą nikomu nie przeszkadzał, bo już zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić – tak to już jest w Rosji. Zboczyliśmy z głównej drogi, żeby zasmakować naturalnej źródlanej wody oraz podziwiać wysoki, malowniczy wodospad. Gdy dojeżdżaliśmy do Mineralnych Wód zaproponował nam, że zabierze nas na obiad, gdzie będzie tanio i smacznie. Rzeczywiście okazało się, że w dość przyjemnych warunkach najedliśmy się wreszcie domowym posiłkiem.
Przykro nam było rozstawać się z pogodnym kierowcą, ale w końcu przed dworcem kolejowym w Mineralnych Wodach nadszedł na to czas. Dotarliśmy tutaj pod wieczór. Budynek był bardzo okazały, wybudowany i wykończony na wzór starożytnych greckich świątyń. Na wejściu stały służby mundurowe i bramki wykrywające metal. Wiedzieliśmy, że tego dnia nie ma pociągu do Kijowa, ale mimo tego postanowiliśmy się tutaj dostać, bo wiedzieliśmy również, że ciężko złapać okazję dojazdu do Mineralnych Wód bezpośrednio z Terskola. Następny pociąg miał być kolejnego dnia.  Kupiliśmy bilety, które okazały się bardzo drogie (ok. 500zł) i czekała nas noc na dworcowej poczekalni. Grupami udaliśmy się na zakupy spożywcze i zapasy na podróż. Zwiedziliśmy okolice, pobliski targ i ulokowaliśmy się w rogu poczekalni. Tam co jakiś czas, odradzał się zasięg WIFI, więc była kolejna okazja do kontaktu z bliskimi. Spaliśmy na zmianę, na ławkach. Trzeba było spać na siedząco, bo w Rosji mają jakąś manię, że nie można spać leżąc na ławce – pomimo tego, że ludzi w poczekalni było kilka. Każdy więc spał na siedząco. Dopiero późno w nocy, można było pozwolić sobie na pozycję leżącą. Poranek przesiedzieliśmy na peronie grając w karty, a niedługo po południu wsiedliśmy do kuszetkowego pociągu do Kijowa. Miejsca mieliśmy numerowane i wyszło na to, że podróżowaliśmy dwójkami. Kuszetki i cały przedział ogółem były tak małe, że bagaże musieliśmy trzymać w nogach, ale 24 godzinna podroż minęła dosyć szybko. Na zmianę jedliśmy i spaliśmy, regenerując się po trudach wyprawy. 
 




(Nocleg na dworcu w Mineralnych Wodach)
 

(Pociąg z kuszetkami, Mineralne Wody - Kijów)


 W końcu wysiedliśmy w Kijowie. Według tego co dowiedzieliśmy się z Internetu, nie mieliśmy za wiele czasu aby zwiedzać to piękne miasto. Szybko znaleźliśmy taksówkarza, który zgodził się nas zabrać na dworzec autobusowy na uboczu miasta. Jechaliśmy tam dobre 30 min, a na miejscu okazało się, że za dworzec robi mała, parterowa buda z poczekalnią. Parking z tabliczkami pełnił rolę peronów. Udało nam się na miejscu dowiedzieć, że za 2 godziny rusza autokar do Polski. Miał jechać przez Lwów, Kraków i skończyć trasę we Wrocławiu. To nam pasowało idealnie. Przed wyjazdem posiliśmy się kebabem w pobliskiej budce i zrobiliśmy małe zapasy na podróż. Gdy kupiliśmy bilety u kierowcy (ok.130zł za trasę Kijów – Wrocław) ciężar spadł nam z serca. To był koniec martwienia się o pieniądze, transport i jedzenie. Wracaliśmy do domu. W autokarze towarzyszyli nam Polacy i Ukraińcy. W Krakowie pożegnaliśmy się z Domką i Remikiem, a z Olem mieliśmy się spotkać niebawem we Wrocławiu.
Po 27 dniach podróży wróciliśmy do domu. Każdy z nas bardzo zmęczony, wychudzony, ale z wielkim bagażem doświadczeń i przygód. To była przygoda naszego życia…