Autor tekstu: Aleksander "Olo" Barancewicz
Około trzech lat temu wraz z Łukaszem „Wieżą” po
raz pierwszy poruszyliśmy temat wspólnego wyjazdu w wyższe góry. Pomysłów było
kilka, jednak ostatecznie wygrał Kaukaz. Chcieliśmy we dwójkę wejść powyżej
5000 metrów zdobywając dwa najbardziej znane szczyty tych gór - Elbrus i Kazbek.
Splot różnych wydarzeń zmusił nas jednak do odłożenia wyjazdu o dwa lata. W
listopadzie 2012 do tematu powróciliśmy z jeszcze większą chęcią zdobywania
szczytów. Planowana wyprawa powiększała się o kolejne góry, kraje a także
uczestników. Zainteresowanie było dość spore, jednak ze względów logistycznych
skład ekipy ograniczyliśmy do pięciu osób. I tak w styczniu mieliśmy
zdecydowaną na wyjazd drużynę, w której skład obok mnie wchodzili Domka,
Grzesiek „Jajo”, Remik i Wieża. Trasa naszej trekkingowej podróży rozpoczynała
się w Iranie, skąd drogą lądową mieliśmy przedostać się do Polski przez
Armenię, Gruzję, Rosję i Ukrainę po drodze zdobywając trzy pięciotysięczne
szczyty, co przełożyło się na nazwę naszej wyprawy - 3x5k Trekking Expedition. A
„nasze” góry to były kolejno: Damavand - najwyższy szczyt Iranu (5604m),
popularny gruziński Kazbek (5047 m) oraz na koniec najwyższy szczyt Europy - Elbrus
(5643m). Dodatkową, ewentualną opcją, w zależności od decyzji podjętych w
drodze był najwyższy w Armenii Aragats (4095m). Od momentu ustalenia
konkretnego planu pozostało nam pół roku na przygotowania w terenie, poprawę
kondycji i przygotowanie ekwipunku. W tym ostatnim nieoceniona była pomoc sklepu
ze sprzętem górskim TrekkerSport, dzięki któremu zdołaliśmy skompletować
większość brakujących rzeczy.
Od
samego początku gdy tylko rzuciłem hasło "Iran" podczas rozważań nad
trasą wiedziałem, że mój pobyt tam nie ograniczy się tylko do wejścia na
Damavand. Poznanie tego kraju - ludzi i ich kultury, obyczajów, architektury -
było dla mnie celem równorzędnym ze zdobywaniem kolejnych gór. Jako, że
dysponowałem większą ilością czasu, zdecydowałem się polecieć tam dwa tygodnie
wcześniej niż reszta grupy (i przy okazji nieco zbadać teren przed trekkingiem
oraz zaaklimatyzować się).
Już przed wyjazdem pojawił się pierwszy
poważny problem, który prawie przekreślił mój wylot a w efekcie końcowym
uniemożliwił mi wejście na Elbrus. Przy aplikowaniu o wizę strona irańska
wysłała faksem do ambasady w Warszawie pozwolenie na wbicie wizy do mojego
paszportu. W Warszawie jednak faks został zgubiony co poskutkowało 11-dniowym
opóźnieniem. W tym czasie miałem zamiar wyrobić wizę rosyjską (miałem już nawet
zaproszenie), ale nie miałem paszportu... Lot ze Lwowa był w piątek natomiast w
środę autokar do Lwowa pojechał beze mnie. Nic nie wskazywało, że na czas
otrzymam paszport. W czwartek rano, pogodzony już z tym, że nigdzie nie jadę,
odebrałem telefon i usłyszałem: "Konsul wyraził zgodę na wklejenie wizy
pomimo braku faksu z Iranu. Robimy?" Pewnie, ze robimy! Szybko kupiłem
kolejny bilet do Lwowa - na wieczór. Paszport nie zdążyłby dotrzeć do Wrocławia
na czas jednak z pomocą pojawiła się Domka, która odebrała go wieczorem w
Krakowie, a następnie koło 1 w nocy przekazała mi na tamtejszej stacji busów.
Jakie szczęście, że Domka poświęciła parę godzin, a trasa prowadziła przez
Kraków! Lwów, samolot, transfer w Istambule, samolot, Teheran!
W
samolocie po raz pierwszy przekonałem się, że irańska wielka gościnność, o
której czytałem przed wyjazdem na różnych blogach i forach nie jest
przesadzona. Podczas lotu zostałem zaproszony do Esfahanu (który był na mojej
trasie) na zwiedzanie. Przy okazji zobaczyłem też nieco zdjęć z telefonu i
usłyszałem parę ciekawostek dotyczących tego miasta od siedzącej obok
dziewczyny. Tydzień później z zaproszenia skorzystałem, ale o tym dalej. W
taksówce, którą jechałem do miasta (lotnisko jest oddalone o około 40 minut
jazdy) okazało się, że kierowca nie zna angielskiego, ale ma żonę Ukrainkę i zna
język rosyjski. Tak więc on po rosyjsku, ja po polsku i jakoś się dogadaliśmy.
Za oknem robiło się widno, a w oddali było widać otaczające Teheran 3 i 4 -
tysięczne szczyty. Od razu w oczy rzucił się smog - rano jeszcze niewielki, ale
podczas dnia na tyle gęsty, że pobliskie góry były ledwo widoczne. Jeszcze w samochodzie dowiedziałem
się, że moje spodnie do połowy łydki są jednak za krótkie i powinienem się
przebrać, żeby dostosować się do panujących w kraju zasad. Pierwszy brak w
przygotowaniu merytorycznym... W ten sposób kolejnych parę dni (zanim znalazłem
coś w miarę dużego) chodziłem w spodniach narciarskich z gore texem, które były
moimi jedynymi długimi spodniami. Całkiem wygodne, bardzo je lubię - ale w Teheranie
temperatura dochodziła do 48 stopni...
Po
dojechaniu we wskazane miejsce przebrałem się i rozpocząłem poszukiwania
noclegu, co o 5/6 rano, z wielkim plecakiem nie jest zbyt łatwe. Z niewielką
pomocą pary studentów odnalazłem poszczególne punkty z mapy, które miały mnie
nakierować na ulicę Amir Kabir. Jest to ulica czteropasmowa, dość długa, na
której znajdowały się tylko i wyłącznie sklepy z częściami motoryzacyjnymi.
Same akumulatory, opony (od najmniejszych po ponad dwumetrowe), smary i
narzędzia. Nie wiedzieć czemu akurat na Amir Kabir było parę niedrogich hosteli
i hotelików. Teherańskie ulice mają to do siebie, że często na nich można kupić
jeden tylko rodzaj produktów. Były więc ulice z samymi zlewami, kranami i bateriami,
była ulica z ubraniami, ulica kantorów i sklepików myśliwskich. Niestety nie odnalazłem
ulicy kafejek internetowych (podejrzewam, że może takiej nie być). A co do
irańskiego internetu to bardzo ciężko było znaleźć jakiś szybko działający.
Sprawne i szybkie komputery były jeszcze rzadszym zjawiskiem. Do tego wiele
stron jest po prostu zablokowanych w kraju. Miejscowi mają na to sposób i
instalują na komputerach specjalne programy odblokowujące dostęp do np. Google
czy Fejsa.
Poboczna, mniejsza uliczka przy Amir Kabir
z samego rana jeszcze nie była zbyt zatłoczona
Przed dziewiątą, po przesłaniu do kraju
pierwszego maila (że żyję i mam się dobrze) znalazłem się w hotelowym łóżku i
prawie cały dzień odsypiałem 2-dniową podróż i "jet laga". Co jakiś czas miałem
godzinne przerwy w śnie, w czasie których zapoznawałem się z okolicą. Podczas
pierwszych spacerów zatłoczonymi ulicami Teheranu miałem nieco problemów z
przemieszczaniem się. Przejście przez czteropasmową jezdnię potrafi dostarczyć
silnych wrażeń. W praktyce pieszy na drodze nie ma żadnych praw i musi się
całkiem dostosować do przejeżdżających samochodów i motocykli, a szanse, że
jakiś kierowca się zatrzyma czy nawet zwolni są minimalne. Gdy pojawiała się luka
między samochodami przechodziłem o jeden pas ruchu do przodu. Motorami (na oko
z 50% ruchu drogowego) raczej się nie przejmowałem przeskakując na kolejne pasy,
bo te po prostu mijały mnie z przodu lub z tylu. Kolejnym utrudnieniem był
ostatni pas, którym autobusy oraz motory mają zwyczaj jeździć w przeciwnym
kierunku. Jeszcze tylko ostatni skok... i mogłem odetchnąć. Należy jeszcze pamiętać,
że gwałtowne ruchy mogą tylko zmylić kierowcę więc lepiej ich nie wykonywać.
Przy najbardziej natężonym ruchu nie pomagały nawet moje wcześniejsze
azjatyckie doświadczenia i pozostawało ustawić się obok jakiegoś autochtona i
przechodzić jezdnię razem z nim. Całe szczęście do większości miejsc można
dostać się metrem, które nieco odkorkowuje to olbrzymie, kilkunastomilionowe
miasto.
Tego samego dnia moje poszukiwania pierwszego
obiadu zakończyły się porażką z powodu trwającego, ponad miesięcznego Ramadanu,
podczas którego muzułmanie poszczą od rana do wieczora. Nie udało mi się
znaleźć żadnej otwartej restauracji. Te wszędzie były albo zamknięte albo
(nieliczne) dokładnie ukryte za zasłonami lub szybami oblepionymi gazetami.
Można było kupić gdzieniegdzie słodycze, picie (woda, cola, sok) oraz pieczywo
w formie płaskiego placka, który jest podstawą diety każdego Irańczyka (ale ja
liczyłem na jakiś porządny mięsny obiad, a nie byle co). Kolejne dwa tygodnie
obfitowały więc w lokalny chlebek ze słonym serem (w smaku podobnym do fety),
na śniadanie do tego dochodziły jajka, dżem marchewkowy i herbata a w ciągu
dnia owoce, które można było kupić w nielicznych otwartych sklepikach. Kolejnym
minusem trwającego Ramadanu był fakt, że większość bazarów, które tak bardzo
chciałem zobaczyć była zamknięta. To wszystko dawało pewność, że w połączeniu z
trekkingiem, po trzech tygodniach w Iranie będę sporo kilogramów lżejszy
(jednak utracone kilogramy było bardzo łatwo nadrobić później w Gruzji, a wręcz
niemożliwym było tego nie zrobić).
Jeden z zamkniętych miejskich
bazarów w Kashan- niewielkim miasteczku na
południe od stolicy.
bazarów w Kashan- niewielkim miasteczku na
południe od stolicy.
Kolejnego
dnia w stolicy zorientowałem się jeszcze, gdzie można kupić gaz do naszych
górskich kuchenek oraz skąd, kiedy i za ile dojechać pod pięciotysięcznik, po
czym, czym prędzej opuściłem Teheran. O poranku ruszyłem na północ, w góry
Alborz. Moim celem była aklimatyzacja przed Damavandem, celem pobocznym dotarcie
na lub pod drugi szczyt Iranu, Alam Kooh (4800m). Kilka godzin później już
maszerowałem górską drogą w kierunku sporego schroniska, które jest bazą
wypadową dla wspinaczy w tym rejonie. Nie będąc pewnym drogi zatrzymałem
przypadkowo napotkanego starszego Irańczyka aby się upewnić. Nie mówił po
angielsku jednak to nie stanowiło problemu. Bardzo chętny do pomocy zawołał
kilka osób z rodziny. Już za chwilę wokół mnie było około 8 ludzi próbujących
nakierować mnie we właściwą stronę (w tym dwie młode osoby mówiące po
angielsku). Irańczycy nie byliby sobą jakby nie zaprosili mnie chociaż na
poczęstunek. Gdy już ustaliliśmy, w którym kierunku mam dalej iść zaprosili
mnie na kolację w formie pikniku na górskiej łące. Znalazłem się w krzyżowym
ogniu pytań o niemal wszystko, a w ruch poszły liczne aparaty i kamery. Na
talerzu wylądował ryż z warzywami, pieczywo i upieczony pomidor. Do tego
jogurt, herbata, cola i trochę niespotykanych nigdzie indziej słodyczy... Po
wymianie maili i numerów telefonów po raz drugi zostałem zaproszony do
Esfahanu. Jako, że zbliżał się wieczór, a przede mną była nieokreślonej długości
droga do schroniska pożegnałem się i ruszyłem dalej.
Irańska rodzina, która zaprosiła mnie na wspólną
kolację i wskazała właściwy kierunek dalszej drogi w górę
kolację i wskazała właściwy kierunek dalszej drogi w górę
Następny
dzień to już wielogodzinne podejście do sporego wypłaszczenia na wysokości
3750m, gdzieś pomiędzy czterotysięcznikami. Poza trzema pasterzami (ich psy
napędziły mi stracha, dopiero gdy podniosłem kamień stały się mniej pewne
siebie i nieco ustąpiły pozwalając przejść) spotkałem tylko jedną osobę. Był to
kierowca małej ciężarówki, który na mój widok zatrzymał się i zaproponował
podwózkę. Za samochodem biegły dwa przywiązane do niego osły. Po 40 minutach
jazdy dotarliśmy do końca drogi, skąd dalej trzeba było iść pieszo. Człowiek
wsiadł na osła i pojechał przed siebie, po parunastu minutach znikając mi z
widoku. Jak się później okazało powyżej tego punktu już więcej ludzi nie było.
Na wieczór dotarłem do miejsca gdzie udało mi się rozłożyć namiot, co przy
sporym wietrze i pierwszym bólu głowy (od wysokości) nie było łatwym zadaniem.
W nocy ciężko było zasnąć, a do tego opuścił mnie apetyt. O świcie przynajmniej
pogoda dopisywała - od wysokości ok. 2800m na niebie nie było w ogóle chmur, a
słońce grzało bardzo mocno (na co byłem przygotowany). Zjadłem 2 łyżki dżemu, 3
małe śliwki i ruszyłem w kierunku drugiego szczytu Iranu. Udało mi się dojść do
wysokości około 4400m, tam jednak skończyła się ścieżka, a zaczęło coraz
bardziej strome kamieniste podejście. Jako, że w okolicy byłem prawdopodobnie
jedynym człowiekiem postanowiłem, że ze względów bezpieczeństwa nie idę wyżej.
Trochę jeszcze posiedziałem na tej wysokości po czym zszedłem do zostawionego w
dole namiotu, aby następnego dnia ruszyć w drogę powrotną. Dopiero podczas
zejścia minąłem dwie grupy irańskich turystów zmierzających w stronę szczytu. Jak
bym tylko wcześniej wiedział, że ktoś jeszcze wchodzi to bym pewnie poczekał
dzień w namiocie i próbował swoich sił z nimi.
Wypłaszczenie na wysokości około
3750m otoczone licznymi czterotysięcznikami.
Właśnie tu rozbiłem namiot na dwie noce.
3750m otoczone licznymi czterotysięcznikami.
Właśnie tu rozbiłem namiot na dwie noce.
Po dojściu na noc do schroniska
dla wspinaczy spotkałem kolejną, 10-osobową grupę trekkingową. Najpierw
zostałem zaproszony na karty, domino i jakąś lokalną grę planszową, a później
oczywiście na kolację. Po całym dniu prawie bez jedzenia zwykłe pieczywo z
jajecznicą było pyszne. Jak zwykle nie obyło się bez zdjęć ze mną oraz ogromnej
ilości pytań (pomimo, że tylko jedna osoba mówiła w języku angielskim i to
ledwo...).
Rano,
podczas dalszego zejścia po raz kolejny zostałem zatrzymany, tym razem przez
dwóch starszych mężczyzn, których mijałem wcześniej w górach. Teraz wracali
samochodem do miasta położonego niedaleko Teheranu i zaproponowali, że mnie
podwiozą. 3 godziny później byłem już w Karaj szukając jakiegoś autobusu lub autokaru
do Teheranu. Po pół godzinie błąkania się po nieznanym, dużym mieście, bez mapy
i pomysłu jak wrócić (a nie chciałem brać taksówki, bo turysta musi nieraz
płacić jak za zboże) spotkałem młodą dziewczynę z ojcem, którzy chyba za cel
postawili sobie, aby mi pomóc. Po rozmienieniu paru banknotów na drobne (żeby
taksówkarze nie widzieli, że mam i grubsze banknoty) i 20-minutowych
poszukiwaniach odnaleźliśmy postój taksówek gdzieś na uboczu. Okazuje się, że
dla miejscowych znalezienie bardzo taniego transportu nie jest specjalnie
trudne. Stamtąd pojechałem taksówką do Teheranu. Koszty transportu są w Iranie
bardzo niskie. 50-minutowy kurs kosztował mnie ledwo ponad 3 złote, tylko
dlatego, że mój spory plecak zajmował miejsce dla kolejnego potencjalnego pasażera.
Litr paliwa kosztuje około 1 zł ale pomimo tak niskiej ceny kierowcy narzekali,
że ostatnimi czasy paliwo jest drogie... Wracając jeszcze do banknotów -
przywożone $ czy Euro muszą być w nienaruszonym stanie, natomiast miejscowe Riale
często wyglądają jak wyjęte psu z gardła. Większość sklepikarzy trzyma pod ladą
taśmę klejącą bo dość często zdarzają się banknoty przerwane na pół.
Kolejnym
kierunkiem było oddalone o jakieś 1000 km na południe duże, historyczne miasto
Shiraz. Pokonanie takiego dystansu irańskimi autokarami VIP nie było zbyt
męczące. Są to najwygodniejsze busy jakimi kiedykolwiek jeździłem, a do tego
wciąż niedrogie w porównaniu do naszych cen. Miejsca jest tyle, że nawet dwumetrowa
osoba może prawie wyprostować nogi. Do tego klima, woda i jakieś ciastka dla
każdego pasażera. W mieście w końcu udało mi się tanio kupić lekkie spodnie z
długą nogawką. Od tego momentu upały były mi niestraszne.
Pierwszego dnia robiłem to co lubię chyba
najbardziej - kręciłem się po uliczkach starej części miasta bez żadnego
konkretnego planu, a początkowo nawet bez mapy. Robiłem zdjęcia co ciekawszych
miejsc, które znajdywałem po prostu idąc przed siebie. Niestety i w Shirazie
bazar był pusty. Za to w końcu udało mi się znaleźć skrzętnie ukrytą w jakiejś
bramie, całkiem przyzwoitą restaurację z wieloma rodzajami pysznych kebabów.
Nie byłem zbyt głodny, ale nie mogłem sobie odpuścić okazji do zjedzenia czegoś
ciepłego i mięsnego, pierwszy raz od tygodnia. Zupa pomidorowa, kebab z
baraniny, pieczone pomidory, ryż z masłem szafranowym, a do tego zimniutka cola
sprawiły, że po godzinie wyszedłem szczęśliwy i syty. Niestety w moim brzuchu
nie było już miejsca na choćby jedną z kilkunastu rodzajów sałatek... Po
godzinie 20:40 gdy słońce już zaszło, całe rodziny zaczęły wychodzić do parków
i skwerów na pikniki. Rozkładali się na kocach w niemal każdym zielonym
miejscu. Sprzedawcy pootwierali swoje budki ze słodkościami. Tego mi bardzo
brakowało w Teheranie! Tutaj były lody (np. migdałowe lub zalane sokiem z
marchewki), zimne napoje (np. koktajle z bananów, mango i oczywiście -
marchewki; słodki napój z jakiegoś nieznanego mi warzywa - z setkami
milimetrowych pestek) czy wreszcie przepyszny, charakterystyczny dla tego
miasta specjał - bardzo drobno pokrojony zmrożony makaron, w gęstym, bardzo
słodkim płynie, polany sokiem z limonki. Chodziłem od sklepiku do sklepiku i
próbowałem wszystkiego po kolei. Ten dzień minął pod znakiem zapoznawania się z
miejscową kuchnią.
Jeden z wielu meczetów w Starym Mieście
Wąskie uliczki, które zawsze są
dobrym miejscem na zrobienie kilku fot
dobrym miejscem na zrobienie kilku fot
Shiraz leżące u podnóża gór Zagros
Będąc
w Shiraz oczywiście nie mogłem pominąć oddalonego o 50-60 kilometrów
starożytnego Persepolis. Drugiego dnia udałem się tam z rana. Było ono jedną z
Perskich stolic jeszcze 5 wieków przed naszą erą. Rządzili tam między innymi
Dariusz oraz znany z filmu „300” Kserkses. Dwa wieki później zostało częściowo
zniszczone przez kolejną wielką, historyczną postać - Aleksandra Wielkiego. Do
dziś przetrwały jedynie skromne ruiny, między którymi można się przechadzać,
zastanawiając się, jak poszczególne fragmenty miasta wyglądały wieki temu i w
jaki sposób toczyło się tu życie codzienne oraz to odświętne, po kolejnych
podbojach dynastii Achmenidów. Poznałem tam Irańczyka Kevina, zwiedzającego
ruiny z całą rodziną. Przynajmniej było z kim wymieniać się aparatami, żeby być
na paru zdjęciach. Kevin, fotograf, bardzo chciał zrobić parę ujęć ze środka
odgrodzonego terenu, do którego nie było wstępu. Co prawda strażnicy nie
zezwolili na wejście tam, ale jeden z nich po namowach zaproponował, że weźmie
nasze aparaty, sam tam wejdzie i zrobi parę zdjęć dla nas. Propozycja spodobała
się nam, a pilnujący porządku strażnik przez 20 minut chodził między starymi
kolumnami, bramami i figurami starając się uchwycić dla nas jak najwięcej
szczegółów. Po 2-3 godzinach w suchym jak pieprz Persepolis pojechałem 8 km
dalej aby zobaczyć wykute w skałach, cztery kilkunastometrowe grobowce
Achmenidów. Kolejne budowle, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Kolejny
udany dzień. A wieczorem kolejne zajadanie się lodami i aż za bardzo słodkim makaronem.
Shiraz było świetne. Ale czas ponaglał i ruszyłem dalej - tym razem do Esfahanu.
Niestety dwa tygodnie samodzielnego zwiedzania tak wielkiego kraju nie
pozwalały na pobyt gdziekolwiek przez dłużej niż 2 pełne dni.
Persepolis
Grobowce Raqshe-Rostam
Esfahan okazał się bardzo zielonym, obfitym w
parki, skwery, aleje i trawniki miastem. Była też wyschnięta rzeka oraz parę
historycznych budowli z listy „must see”. Miasto to nieco przypominało mi...
Walencję. Gdy tylko się ulokowałem w niedrogim hoteliku zdzwoniłem się z poznaną
w samolocie Sheidą (swoją drogą, uzyskanie irańskiej karty SIM nie było łatwe -
cały proces trwał ponad godzinę, a ja musiałem podać między innymi dane hotelu,
w którym mieszkałem oraz zostawić odciski palców). Godzinę później wraz z jej
znajomym jechaliśmy w stronę słynnego placu Imama z otwartym (wreszcie!)
bazarem dookoła. Można tam było kupić chyba wszystko, jednak oczywiście
najwięcej sklepików było z pamiątkami oraz z jedzeniem i przyprawami. Ponad
placem górowały pokryte charakterystycznymi mozaikowymi wzorami meczety.
Zbliżał się już wieczór, więc udaliśmy się na kawę i lody do Armeńskiej
dzielnicy gdzie dołączyło do nas jeszcze kilka osób, znajomych Sheidy. Nie
przeszło im nawet przez myśl, żeby pozwolić mi za siebie zapłacić - w końcu
byłem gościem w ich towarzystwie i kraju. Po wieczorze spędzonym wśród
rówieśników udałem się już sam, pieszo z powrotem do hotelu przy okazji
podziwiając oświetlony nocą słynny, niemal 300-metrowy most 33 Łuków.
Bazar dookoła placu Imama
posiada niezliczoną ilość sklepów z prawie
wszystkim co tylko można kupić w Iranie
posiada niezliczoną ilość sklepów z prawie
wszystkim co tylko można kupić w Iranie
Aromatyczne przyprawy na bazarze
w Esfahanie
w Esfahanie
Most 33 Łuków nad
całkowicie suchym korytem rzeki Zajande
całkowicie suchym korytem rzeki Zajande
Kolejny
dzień również spędziłem z nowo poznanymi znajomymi. Byłem wożony po
najciekawszych miejscach w mieście, niekiedy odwiedzanych po raz pierwszy
również przez moich „przewodników” (jak np. znane w całym Iranie „trzęsące się
minarety”). Oczywiście ja nie mogłem zapłacić za swoje bilety wstępu. Te
natomiast w większości miejsc kosztowały turystów równowartość 15 zł. Miejscowi
mogą odwiedzać te wszystkie atrakcje za 1-3 złote. Późnym popołudniem przyszedł
czas pożegnania. Wróciłem jeszcze raz na plac Imama, aby uwiecznić go również na
filmie. Wieczorem było to kolejne ulubione miejsce Irańczyków do rozkładania
koców i jedzenia kolacji. Zjadłem swojego falafela, pochodziłem jeszcze trochę
ciemnymi uliczkami, po czym poszedłem spać przed drogą powrotną, która czekała
mnie następnego dnia.
Meczet przy placu Imama
Kashan
Pałac Tabatabai w Kashan zrobił na
mnie spore wrażenie. Niemal wszystkie ściany,
kolumny czy łuki były bogato zdobione
mnie spore wrażenie. Niemal wszystkie ściany,
kolumny czy łuki były bogato zdobione
Ostatnie
trzy dni to wizyta w miasteczku Kashan oraz powrót i ostatnie przygotowania w
Teheranie. Samo Kashan mnie nie zachwyciło. Spodziewałem się bardziej zadbanych
tych najstarszych części miasta. W bardzo dobrej kondycji było jedynie kilka
starych, odnowionych i przygotowanych do odwiedzin turystów historycznych willi
niegdysiejszych miejscowych bogaczy. Były to niemal małe pałace, z finezyjną
architekturą, bogato zdobione. W domu Tabatabai niemal każdy element był
pięknie zdobiony. Ta część Kashan akurat zrobiła na mnie wrażenie. Na szczęście
turystów zbyt wielu nie było, a po zapłaceniu pilnującym porządku strażnikom
małej łapóweczki zostałem wpuszczony na dach pałacyku. Po obejrzeniu i
uwiecznieniu wnętrz na zdjęciach udałem się w kierunku stacji busów... Zresztą
nie miałem już zbytnio ochoty na zwiedzanie. Moje myśli całkowicie przestawiły
się na góry, a ja niecierpliwie wyczekiwałem całego towarzystwa, które już było
gdzieś w drodze. Wcześniej moim kompanom wysłałem adres, pod który mieli
dojechać. Na miejscu okazało się, że w „moim” hotelu nie ma wolnych pokoi więc przy
pomocy recepcjonisty, pana Mousavi'ego (który szczyci się tym, że jest o nim
wzmianka w Lonely Planet a niektórzy turyści nazywają go „Book of Knowledge”)
znalazłem miejsce w sąsiednim hostelu. Jedynym minusem był fakt, że w środku
nocy musiałem czekać przy poprzednim hotelu na dojeżdżających z lotniska Domkę,
Jaja, Remika i Wieżę, których nie miałem jak poinformować o zmianie adresu.
Koło 5 rano, po prawie dwóch godzinach spędzonych na ciemnej ulicy przy
okazjonalnym towarzystwie szczurów i kotów w końcu dojechała taksówka, po brzegi
wyładowana moimi towarzyszami podróży i plecakami. „Salam alejkum!” - tymi słowami
ich przywitałem.