niedziela, 23 lutego 2014

Relacja 3x5k cz.6 – przywitanie z "Górą Szczęścia"

Tekst: Grzegorz Siworski
Korekta: Aleksander Barancewicz, Łukasz Wieruszewski

Po wielkiej euforii związanej ze zdobyciem „lodowego szczytu” Gruzji nadszedł przykry moment wyprawy. Z powodu braku poważnego podejścia do obowiązków urzędowych finalnie Olo nie otrzymał wizy rosyjskiej.  Zatem przekroczenie granicy gruzińsko – rosyjskiej dla niego było niemożliwe, przyszedł więc czas na rozłąkę. Ekipa wyprawy 3x5k musiała się podzielić. Olo planował pozwiedzać trochę Gruzji a potem polecieć prosto do Polski. My mieliśmy przed sobą jeszcze zdobycie Elbrusa i podróż przez Rosję i Ukrainę.
Jako, że wszyscy turyści podróżowali na trasie Tbilisi – Kazbegi, mieliśmy nie lada wyzywanie przedostać się za granicę mocarstwa, tym bardziej, że oficjalnie nie istniało przejście graniczne, a sama granica była zamknięta. Rankiem zeszliśmy do centrum (dużo powiedziane), aby rozeznać się jak wygląda możliwość dojazdu do Nalchika (miasta, z którego już łatwo było dostać się pod sam Elbrus). Zapytaliśmy wyróżniającego się mężczyzny, który wyglądał na zarządzającego przewozem osób, o marszrutkę w kierunku Rosji. Twierdził, że nie ma regularnej linii obsługującej tę trasę, ale zaoferował nam pomoc swojego znajomego Rosjanina. Po wykonaniu kilki telefonów uzgodniliśmy cenę przewozu na 150$, z czego „manager” żądał 50$ za rezerwację. Po krótkim namyśle nastąpiła akceptacja kosztów i okres oczekiwania. Mieliśmy wyruszyć popołudniu tego samego dnia. Wróciliśmy więc pospiesznie do naszego pensjonatu, gdzie zaczęliśmy po raz kolejny pakować swoje plecaki. Na czas stawiliśmy się na placu, gdzie startowały wszystkie kursy marszrutek. Niestety, naszego przewoźnika jeszcze nie było. Musieliśmy poczekać.
Każdemu z nas zostały jeszcze drobne w walucie gruzińskiej, wiec postanowiliśmy wydać zbędne pieniądze, a potem usadowiliśmy się w cieniu komfortowej restauracji. W wyniku grupowej zrzutki starczyło nam na zamówienie 5 lemoniad (specjału gruzińskiego rozlewanego właśnie w Kazbegi) oraz chaczapuri z kozim serem. Danie było przepyszne i każdy w głębi serca miał ochotę na dokładkę. Niestety na więcej nie było nas stać w obecnej chwili i musieliśmy jedynie oblizać palce. W międzyczasie wybrałem się z Remikiem na poszukiwania jedynego banku/poczty, gdzie można było wymienić lari na ruble. Zebrałem więc gotówkę i po intensywnych poszukiwaniach tego miejsca, okazało się, ze kolejka była zbyt długa, a tempo pracy zbyt wolne. Moja cierpliwość musiała wyparować po wszystkich wypadkach wyprawowych, więc szybko zrezygnowałem.



(Sjesta po Chaczapuri)
  

 
Czas dłużył się niemiłosiernie i w szeregi uczestników zaczęła wkradać się rezygnacja. Zaczęło się nerwowe zerkanie na zegarek i wzdychanie. Na pytanie co się dzieje z taksówką Gruzin odpowiadał, ze samochód utknął w korku na granicy i musimy czekać. Wreszcie nadszedł czas na pożegnanie z Olem i wyruszenie w kierunku dachu Europy. Po uzyskaniu znaku, że nadjeżdża samochód zebraliśmy bagaże i udaliśmy się na parking. Okazało się, że kierowca o urodzie typowo gruzińskiej o imieniu Murat przyjechał osobową Ladą zupełnie zaskoczony rozmiarem pasażerów i plecaków. Nalegaliśmy, aby był o tym uprzedzony, ale jak widać różnice językowe czasami są nie do przejścia (a może nasz gruziński hochsztapler po prostu chciał zarobić kasę). Pogodzeni z niepowodzeniem zostaliśmy natychmiast zapewnieni, że kierowca zaraz się wszystkim zajmie. Udało się ustalić, że udaje się na targ w poszukiwaniu liny bądź sznura. Wrócił po kilkunastu minutach ze sznurem wykorzystywanym do suszenia ubrań, tak mi się zdawało. Nie byliśmy przychylni takiemu rozwiązaniu – plecaki na dachu powiązane ze sobą fioletową linką średnicy 3mm, ale czy mieliśmy jakiś inny wybór? „Driver” ubrany był w narodowe barwy drużyny brazylijskiej i wzbudzał nasze zaufanie. W czasie, gdy zajęci byliśmy bezpiecznym i rozsądnym ulokowaniem bagażu, Olo znalazł transport z powrotem do Tbilisi. Po gorących uściskach musieliśmy ruszyć w przeciwnych kierunkach. Z jednej strony zazdrościłem mu przyszłego zwiedzania „światowej kolebki wina”, z drugiej odczuwałem dyskomfort na myśl o konfrontacji z granicą. Przed odpaleniem silnika, aby nas udobruchać, Murat wrzucił reklamówkę pysznych śliwek na tylne siedzenie i kazał się częstować.
 
(Początki znajomości z Muratem) 

(Montowanie bagaży przy pomocy sznurka do prania)  

 
Po wyjeździe z miasteczka znów wkroczyliśmy w magiczny świat koron górskich, oddalonych na wyciągnięcie ręki. Po przejechaniu kilkunastu km krętymi serpentynami naszym oczom ukazał się długi łańcuch samochodów. Okazała się to kolejka do przejścia granicznego. Ku naszemu zadowoleniu Murat skrócił nasze męki wykorzystując fakt, że pas w głąb Gruzji był wolny i w pirackim manewrem zajął dogodne miejsce w korku. Był on nie tylko przyjaznym towarzyszem podroży, ale i dzięki jego pomocy szybko i sprawnie przekroczyliśmy graniczne bramki słysząc hasło „polskie alpinisty”. Jakiś czas nie mogliśmy uwierzyć jak łatwo nam poszło. Teoretycznie granica gruzińsko-rosyjska jest zamknięta dla obywateli UE. Nie mają oni prawa jej przekraczać drogą lądową. Jest to spowodowane zaostrzeniem relacji Gruzja-Rosja. Celnik jednak, zmierzył nas wzrokiem i pozwolił wjechać na teren Rosji.
 Teraz tylko pozostawało dojechać do Nalchika. Według mapy trasa obejmuje ok. 160km, zakładaliśmy czas podroży w granicach 3-4h, żeby wyładować na miejscu jeszcze popołudniu tworząc okazje znalezienia noclegu. Niestety mieliśmy opóźnienie już na starcie – spóźnienie Murata oraz postój na granicy, którego nie przewidzieliśmy. Na nasze nieszczęście Murat wiele razy gubił drogę, aż w końcu zaległa ciemność, wystąpił głód i ogólne zmęczenie, co wcale nie poprawiało atmosfery, wręcz przeciwnie. Przeżywając chwile załamania miałem zamiar odmówić zapłaty, bo ostatecznie dotarliśmy do Nalchika w środku nocy. Po drodze mijaliśmy wiele patroli i blokad policyjnych, ale nie byliśmy zmuszeni się zatrzymywać, być może z powodu rosyjskiej rejestracji naszej Łady.
Po otrzymaniu instrukcji zawiezienia nas pod hotel, trafiliśmy pod prostokątny wieżowiec o kilkunastu piętrach. Wyglądał bardzo bogato i wszyscy twierdziliśmy, że nie będzie nas stać na ten luksus.  Przewidując cenę za nocleg musieliśmy przygotowywać się na nocne poszukiwania. Muratowi jednak nie dało się nic powiedzieć, więc wysiedliśmy z auta i skierowaliśmy się do hotelu. Przemierzając hol o wysokim standardzie trafiliśmy do recepcji, gdzie dowiedzieliśmy się od młodej dziewczyny o cenie za miejsce w 2 osobowym pokoju. Cena mieściła się w granicach 45zł. Z wyraźną ulgą przystąpiliśmy na takie warunki i udaliśmy się do windy, która miała się zatrzymać na 11 piętrze. Po wysiadce zrozumieliśmy skąd takie niskie koszty noclegu. Korytarz wyglądał jak żywcem wyciągnięty z kadru starego horroru. W ścianach byli liczne wykute otwory przy pionach instalacyjnych, a w pokojach warunki sanitarne były zatrważające. Jak to mówią, nigdy nie oceniaj książki po okładce. Okna były zaklejone folią, framugi wręcz wypadały, wszystko trzymało się na gwoździach. Nad naszymi głowami odpadał tynk, a podłoga była zryta tak jakby ktoś ją długo drapał. Stan łóżek był podobny, postanowiliśmy spać w śpiworach i ubraniach, żeby przypadkiem nie nabawić się wszy lub innego robactwa.  
 
(Hotel w Rosji - sceneria rodem z horroru)  


 



  Z trwogą przetrwaliśmy noc i o poranku zamówiliśmy taksówki, które najpierw zawiozły nas do znajomego człowieka zajmującego się obrotem walut (cinkciarze funkcjonują dalej w Rosji), a następnie na dworzec autobusowy. Kantory były nieczynne, bo była niedziela. Uzbrojeni, zwarci i gotowi wystartowaliśmy do Terskola – miejscowości u podnóża Elbrusa. Większość czasu jechaliśmy urwiskiem nad brzegiem rzeki Baksan. Widzieliśmy po drodze oddziały wojskowe uzbrojone m.in. w AK-47. Stały co kilkanaście kilometrów w towarzystwie wozów pancernych i zasiek z drutu kolczastego. Znowu nikt nie pokusił się zatrzymać naszego pojazdu, za co dziękowaliśmy. Nie chcieliśmy żadnych kłopotów. Nie tak dawno przecież, właśnie na tej trasie (Nalchik-Terskol) grupa żołnierzy zatrzymała marszrutkę z turystami, którą chwilę potem rozstrzelała. Rejon Elbrusa był zamknięty z tego powodu przez ponad rok. Z upływem czasu i km krajobraz stawał się coraz bardziej surowy i bliższy sercu. Od początku dnia było pochmurnie, wiec nie zdziwił nas witający deszcz zaraz po wysiadce. Część schowała się pod zadaszeniem, gdy reszta poszła szukać miejsca do zjedzenia.
Z opowieści i naszych wyobrażeń Terskol miał być odpowiednikiem naszego Zakopanego. W końcu to miasteczko zaraz pod największą górą w Europie. Tak jednak nie było. Okazało się, że miejscowości tej nie można nazwać miasteczkiem. Była to skromna wieś z jedną główna drogą i kilkoma hotelami. My ostatecznie trafiliśmy do knajpy o zapadającej w pamięć nazwie „Kupol”. Wystrój spodobałby się każdemu trekkerowi, główna sala była na bazie koła, przykryta kopułą, a na ścianach dookoła wisiały zdjęcia z wypraw górskich oraz flagi wielu państw świata. Jedzenie było całkiem smaczne, ale nieprzyzwoicie drogie. Poza tym był to chyba jedyny darmowy punkt dostępu do Internetu, wiec przesiedzieliśmy tam o jednym obiedzie, kawie i piwie, przez kilka godzin. Popołudniu oderwaliśmy się od stołu i ruszyliśmy w górę drogi z radością mijając znak pola namiotowego. Skręciliśmy w las i ujrzeliśmy rozłożysty teren z wieloma namiotami. Na nic nie czekając znaleźliśmy dogodne miejsce i rozłożyliśmy swoje żółte marabuty. Właściciela pola nie było na miejscu, więc musieliśmy na niego poczekać.

(W restauracji "Kupol")  

(Obóz w Terksolu)   

(Miasteczko Terskol)    


 Wiedzieliśmy, że Rosja tonie w biurokracji, wiec zanim zaczęliśmy wspinanie się na Elbrus, czekały nas pewne obowiązki. Musieliśmy zdobyć meldunek danego miejsca (tzw. OVIR), żeby potem nie mieć problemu z wyjazdem z Rosji. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że najlepiej zarejestrować się na lokalnej poczcie. Należy dodać, że w przypadku kontroli służb państwowych brak tego papierka oznaczał wysoką grzywnę i spore problemy. Planowo budynek poczty otwierano od 9, więc po pierwszej nocy rankiem udaliśmy się raźnie po upoważnienia. Na miejscu okazało się, że poczta będzie otwarta dopiero od 10, co już Nam psuło harmonogram dnia, bo zamierzaliśmy dotrzeć do pierwszego obozu na trasie – Stacji Mir. Nastrój poprawiło nam spotkanie czwórki Polaków, którzy uprawiali trekking w okolicy i chcieli również wejść na Elbrus. Po wkroczeniu do poczty okazało się, że do zarejestrowania potrzebny jest paszport naszego gospodarz (miał on potwierdzić naszą obecność na jego polu). Tamta grupa miała go przy sobie, my natomiast kompletnie nie byliśmy na to przygotowani, chcieliśmy się dołączyć do znajomych, ale pani za okienkiem była nieugięta. Byliśmy zmuszeni zlokalizować właściciela naszego campingu ponownie. Oczywiście po powrocie na pole namiotowe, nie było go na miejscu więc musieliśmy znowu czekać. Co więcej, nie odbierał od nas telefonów, więc postanowiłem poprosić przechodzących koło namiotu obcych. Okazało się, że para była z Białorusi i znała angielski. Bez żadnych przeszkód spełnili naszą prośbę i próbowali skontaktować się z naszym obecnym wybawcą. Misja się udała, ale mieliśmy na niego czekać około godziny. Godzina zamieniła się w pół dnia i tak oto został zmarnowany kolejny dzień. Przez znaczną część czasu nie odzywaliśmy się do siebie próbując ukoić skołatane nerwy. Resztę dnia spędziliśmy w restauracji niżej kontaktując się z bliskimi, sprawdzając pogodę oraz rejestrując nasze wyjście w tutejszym odpowiedniku GOPR-u. Wieczorem przepakowaliśmy plecaki zostawiając niezbędne rzeczy, a pozostałość zostawiliśmy u gospodarza zamknięte pod kluczem.
Po usunięciu wszystkich formalnych przeszkód wstaliśmy skoro świt kolejnego dnia i zaczęliśmy walkę z „Górą Szczęścia”. Asfaltową drogę do Azau (wioska gdzie zaczyna się trasa na Elbrus) pokonaliśmy taksówką i stamtąd, u podnóża wyciągu zaczęliśmy wędrówkę. Od samego początku nachylenie i ciężar plecaka dawały kolanom sie we znaki. Niestety droga nie wyróżniała się niczym szczególnym. Było to wędrowanie po szerokiej, szutrowej ścieżce, która wyraźnie odznaczała się w zielonej dolinie. Po drodze mijały nas nawet samochody ciężkiego transportu, możliwe, że były one wojskowe. Osobiście bałbym się kierować pojazdem w takich warunkach. Mimo tego, że na starcie było w miarę słonecznie, to wraz ze wzrostem wysokości pojawiało się coraz więcej chmur. Wkładając wiele energii brnęliśmy do góry mając po bokach konstrukcje wsporcze, a nad nami liny i kabiny kolejki. Przynajmniej zgubienie się było tutaj wielkim wyczynem. Po kilku godzinach marszu krajobraz z porośniętego trawą i inną roślinnością zmieniał się w skalisty. Wciąż nadciągały chmury i obniżyła się widoczność.
W pewnym momencie nachylenie złagodniało. Po drodze mijaliśmy ekipy budowlane, które wykonywały montaż stalowych słupów konstrukcji wsporczych pod rozbudowę kolejki linowej, zapewne z powodu organizowanych zimowych Igrzysk Olimpijskich w Soczi. Po chwili ukazała się naszym oczom ostatnia stacja kolejki – Stacja Mir (3323m n.p.m.). Nagle zaczęło roić się od ludzi, były sklepiki z lokalnymi pamiątkami, kafejki z gorącą kawą i herbatą. To też dużo powiedziane, wszystko to mieściło się w starych kontenerach, chyba w jakiś wagonach kolejowych. Konieczne było założenie czegoś cieplejszego na siebie, ponieważ brak słońca i wysokość sprawnie nas wychładzał. Od tego momentu w kłęby chmur pięła się kolejka krzesełkowa, którą podróżowali turyści wysiadający z kabin. 
 
(Początek wspinaczki - Azau)    

(Stacja Mir - 3323m n.p.m.)    

("Sklepiki" przy stacji Mir - 3323m n.p.m.) 

 

(Widok na lodowiec przy Elbrusie)  

("Piersi dziewicy" za chmurami - stacja Mir - 3323m n.p.m.)  

 
Tempo wędrówki zupełnie spadło. Cały włożony dotychczas w wyprawę trud i wysiłek odcisnął swoje piętno. Po upływie około 30min dotarliśmy do następnego etapu wspinaczki, czyli beczek. Słyszeliśmy już więcej zagranicznych języków, na drodze pojawił się śnieg i lód, stąd szybka decyzja na zmianę obuwia i założenie raków. Było naprawdę ciężko podnieść się z ziemi, nawet siedząc na lodowatym kamieniu. Brakowało sił, natomiast w mięśniach zaczęła się produkcja kwasu mlekowego. Niemniej jednak naszym celem było dotarcie do etapu, gdzie najłatwiej było o miejsce namiotowe, czyli starego schronu – Priut 11 (4167 m n.p.m.). Morale w teamie zupełnie opadły, ponieważ szare kłębowiska skutecznie odcinały nas od naszego przeciwnika. Zaczęły się przerwy co kilkanaście kroków. Na całe szczęście szlak prowadził po szerokim, wyjeżdżonym torze ratraka śnieżnego. Wczesne poranne wyjście stwarzało nam komfort dłuższego czasu podejścia. Jednak pomimo tego faktu, w momencie osiągnięcia celu dzień zbliżał się ku końcowi. U podnóża schroniska rozbitych było dużo namiotów z polskimi wspinaczami. Okazało się, że nie ma dla nas wystarczająco miejsca aby rozbić dwa marabuty. Jedynym rozsądnym miejscem była śnieżna skarpa. Dzięki uprzejmości naszych rodaków i ich sprzętu lawinowego wyrównaliśmy podłoże. Był to dodatkowy nieplanowany wysiłek, który nas wiele kosztował, dlatego każdy z nieukrywanym zachwytem legł w swoim śpiworze i odpoczywał. Następny dzień jednogłośnie ogłoszono jako detoks od wysiłku. Po pochmurnym i burym popołudniu z wielką przyjemnością podziwialiśmy rozgwieżdżone niebo z obrysem kaukaskich szczytów na widnokręgu. W końcu była sposobność podziwiania ogromu i rozległości masywu górskiego z koroną o podwójnym szczycie, tzw. „piersi dziewicy”.
  
(Wejście na śnieg)  



(Będzie zupa! - Priut 11 - 4167 m n.p.m.)  
 
Za każdym razem wstawałem pierwszy, tak było również i następnego poranka. Nie mogłem uwierzyć w to co widziałem. Krystalicznie błękitne niebo, jasne ogrzewające skórę słońce na horyzoncie i biały raj. Nie było innego wyjścia jak tylko zabrać lustrzankę i kamerę GoPro. Gdy reszta jeszcze smacznie spała ja podszedłem pewien odcinek do góry i zacząłem zwiedzać okolicę. Poszwendałem się wokół resztek, które pozostały po rozbiórce jakiegoś budynku, gdzie doskonale można było zauważyć naszą wcześniejszą zdobycz - Kazbek. Za tymi skałami, gdzie właśnie znajdowały się fundamenty Priuta i wybudowano nowe schronisko Diesel Hut, rozciągał się wspaniały lodowiec, choć nie tak długi jak Gergeti u podnóża Kazbeka. Kolejnym przystankiem wycieczki był kamienny pomnik śmiertelnych ofiar podejmujących walkę z górą. Od rana słychać było i teraz również widać przejeżdżające skutery i ratraki podążające w stronę szczytu z kompletem osób. Mijałem zorganizowane wyprawy, których uczestnicy byli powiązani linami oraz osoby, które spotykaliśmy w Terskolu. 
 
(Widok na szczyty Elbrusa - Priut 11 (4167 m n.p.m.))  

(Panorama Kaukazu - Priut 11 (4167 m n.p.m.))  

(Stacja Priut 11 (4167 m n.p.m.))  

(Śmieci - Priut 11 (4167 m n.p.m.))  

(Ku pamięci poległym na Elbrusie - Priut 11 (4167 m n.p.m.))  

(Nowoczesny hotel na Olimpiadę w Soczi - Priut 11 (4167 m n.p.m.))  


  Po spacerze wygrzewałem się na skale obok namiotów i uzupełniałem wpisy w dzienniku. Po pewnym czasie inni wreszcie wygramolili się ze środka i nadszedł czas na sesję fotograficzną. Był to dzień, w którym po raz pierwszy ujrzeliśmy podwójny szczyt Elbrusa. Identycznie jak podczas obozowania pod Kazbekiem cel wydawał się na wyciągniecie reki. Jak się później okazało po raz kolejny, nic bardziej mylnego. Słoneczna pogoda przez cały dzień napawała optymizmem i wlewała do serc nadzieję na pomyślne zakończenie wyprawy. Humor wszystkim dopisywał, resztę dnia spędziliśmy na integracji i grze w karty. Obok naszego obozu rozłożony był specyficzny Rosjanin. Jego namiot osadzony był na drewnianej podbudowie z desek. Owszem było upalnie jak na tą część geograficzną, ale on spacerował w samej bieliźnie i nago zażywał kąpieli w lodowatej wodzie. Z jego namiotu dobiegał narodowy punk-rock, a na ramieniu wytatuowaną miał czarną panterę. Kojarzył mi się z komandosem.
 

(Obozowy szalet - Priut 11 (4167 m n.p.m.))  



(Marabuty na Elbrusie - Priut 11 (4167 m n.p.m.))  



Jak przed każdym atakiem szczytowym położyliśmy się spać bardzo wcześnie, bo pobudki odbywały się zazwyczaj ok. 1 w nocy. Zwyczajowo przebudzałem się kilka godzin wcześniej i czekałem na sygnał do zbiórki, jednak tym razem to silne podmuchy wiatru przerwały mój sen. Wyjrzawszy z namiotu zauważyłem wiele czarnych jak atrament plam na niebie zakrywających doskonale źródła światła jakim były gwiazdy. Wtedy też pojawiły się pierwsze wątpliwości, ale postanowiłem się nimi nie dzielić. Nadchodził czas ataku szczytowego…