Korekta: Aleksander Barancewicz, Łukasz Wieruszewski
Po wielkiej euforii związanej ze
zdobyciem „lodowego szczytu” Gruzji nadszedł przykry moment wyprawy. Z powodu
braku poważnego podejścia do obowiązków urzędowych finalnie Olo nie otrzymał
wizy rosyjskiej. Zatem przekroczenie
granicy gruzińsko – rosyjskiej dla niego było niemożliwe, przyszedł więc czas
na rozłąkę. Ekipa wyprawy 3x5k musiała się podzielić. Olo planował pozwiedzać
trochę Gruzji a potem polecieć prosto do Polski. My mieliśmy przed sobą jeszcze
zdobycie Elbrusa i podróż przez Rosję i Ukrainę.
Jako, że wszyscy turyści
podróżowali na trasie Tbilisi – Kazbegi, mieliśmy nie lada wyzywanie przedostać
się za granicę mocarstwa, tym bardziej, że oficjalnie nie istniało przejście
graniczne, a sama granica była zamknięta. Rankiem zeszliśmy do centrum (dużo
powiedziane), aby rozeznać się jak wygląda możliwość dojazdu do Nalchika
(miasta, z którego już łatwo było dostać się pod sam Elbrus). Zapytaliśmy
wyróżniającego się mężczyzny, który wyglądał na zarządzającego przewozem osób,
o marszrutkę w kierunku Rosji. Twierdził, że nie ma regularnej linii
obsługującej tę trasę, ale zaoferował nam pomoc swojego znajomego Rosjanina. Po
wykonaniu kilki telefonów uzgodniliśmy cenę przewozu na 150$, z czego „manager”
żądał 50$ za rezerwację. Po krótkim namyśle nastąpiła akceptacja kosztów i
okres oczekiwania. Mieliśmy wyruszyć popołudniu tego samego dnia. Wróciliśmy
więc pospiesznie do naszego pensjonatu, gdzie zaczęliśmy po raz kolejny pakować
swoje plecaki. Na czas stawiliśmy się na placu, gdzie startowały wszystkie
kursy marszrutek. Niestety, naszego przewoźnika jeszcze nie było. Musieliśmy
poczekać.
Każdemu z nas zostały jeszcze
drobne w walucie gruzińskiej, wiec postanowiliśmy wydać zbędne pieniądze, a
potem usadowiliśmy się w cieniu komfortowej restauracji. W wyniku grupowej
zrzutki starczyło nam na zamówienie 5 lemoniad (specjału gruzińskiego
rozlewanego właśnie w Kazbegi) oraz chaczapuri z kozim serem. Danie było
przepyszne i każdy w głębi serca miał ochotę na dokładkę. Niestety na więcej
nie było nas stać w obecnej chwili i musieliśmy jedynie oblizać palce. W
międzyczasie wybrałem się z Remikiem na poszukiwania jedynego banku/poczty,
gdzie można było wymienić lari na ruble. Zebrałem więc gotówkę i po
intensywnych poszukiwaniach tego miejsca, okazało się, ze kolejka była zbyt
długa, a tempo pracy zbyt wolne. Moja cierpliwość musiała wyparować po
wszystkich wypadkach wyprawowych, więc szybko zrezygnowałem.
(Sjesta po Chaczapuri)
Czas dłużył się niemiłosiernie i
w szeregi uczestników zaczęła wkradać się rezygnacja. Zaczęło się nerwowe
zerkanie na zegarek i wzdychanie. Na pytanie co się dzieje z taksówką Gruzin
odpowiadał, ze samochód utknął w korku na granicy i musimy czekać. Wreszcie
nadszedł czas na pożegnanie z Olem i wyruszenie w kierunku dachu Europy. Po
uzyskaniu znaku, że nadjeżdża samochód zebraliśmy bagaże i udaliśmy się na parking.
Okazało się, że kierowca o urodzie typowo gruzińskiej o imieniu Murat
przyjechał osobową Ladą zupełnie zaskoczony rozmiarem pasażerów i plecaków.
Nalegaliśmy, aby był o tym uprzedzony, ale jak widać różnice językowe czasami
są nie do przejścia (a może nasz gruziński hochsztapler po prostu chciał
zarobić kasę). Pogodzeni z niepowodzeniem zostaliśmy natychmiast zapewnieni, że
kierowca zaraz się wszystkim zajmie. Udało się ustalić, że udaje się na targ w
poszukiwaniu liny bądź sznura. Wrócił po kilkunastu minutach ze sznurem
wykorzystywanym do suszenia ubrań, tak mi się zdawało. Nie byliśmy przychylni
takiemu rozwiązaniu – plecaki na dachu powiązane ze sobą fioletową linką
średnicy 3mm, ale czy mieliśmy jakiś inny wybór? „Driver” ubrany był w narodowe
barwy drużyny brazylijskiej i wzbudzał nasze zaufanie. W czasie, gdy zajęci
byliśmy bezpiecznym i rozsądnym ulokowaniem bagażu, Olo znalazł transport z
powrotem do Tbilisi. Po gorących uściskach musieliśmy ruszyć w przeciwnych
kierunkach. Z jednej strony zazdrościłem mu przyszłego zwiedzania „światowej
kolebki wina”, z drugiej odczuwałem dyskomfort na myśl o konfrontacji z
granicą. Przed odpaleniem silnika, aby nas udobruchać, Murat wrzucił reklamówkę
pysznych śliwek na tylne siedzenie i kazał się częstować.
(Początki znajomości z Muratem)
(Montowanie bagaży przy pomocy sznurka do prania)
Po wyjeździe z miasteczka znów
wkroczyliśmy w magiczny świat koron górskich, oddalonych na wyciągnięcie ręki.
Po przejechaniu kilkunastu km krętymi serpentynami naszym oczom ukazał się
długi łańcuch samochodów. Okazała się to kolejka do przejścia granicznego. Ku
naszemu zadowoleniu Murat skrócił nasze męki wykorzystując fakt, że pas w głąb
Gruzji był wolny i w pirackim manewrem zajął dogodne miejsce w korku. Był on
nie tylko przyjaznym towarzyszem podroży, ale i dzięki jego pomocy szybko i
sprawnie przekroczyliśmy graniczne bramki słysząc hasło „polskie alpinisty”.
Jakiś czas nie mogliśmy uwierzyć jak łatwo nam poszło. Teoretycznie granica
gruzińsko-rosyjska jest zamknięta dla obywateli UE. Nie mają oni prawa jej
przekraczać drogą lądową. Jest to spowodowane zaostrzeniem relacji
Gruzja-Rosja. Celnik jednak, zmierzył nas wzrokiem i pozwolił wjechać na teren
Rosji.
Teraz tylko pozostawało dojechać do Nalchika.
Według mapy trasa obejmuje ok. 160km, zakładaliśmy czas podroży w granicach
3-4h, żeby wyładować na miejscu jeszcze popołudniu tworząc okazje znalezienia
noclegu. Niestety mieliśmy opóźnienie już na starcie – spóźnienie Murata oraz
postój na granicy, którego nie przewidzieliśmy. Na nasze nieszczęście Murat
wiele razy gubił drogę, aż w końcu zaległa ciemność, wystąpił głód i ogólne
zmęczenie, co wcale nie poprawiało atmosfery, wręcz przeciwnie. Przeżywając
chwile załamania miałem zamiar odmówić zapłaty, bo ostatecznie dotarliśmy do
Nalchika w środku nocy. Po drodze mijaliśmy wiele patroli i blokad policyjnych,
ale nie byliśmy zmuszeni się zatrzymywać, być może z powodu rosyjskiej
rejestracji naszej Łady.
Po otrzymaniu instrukcji
zawiezienia nas pod hotel, trafiliśmy pod prostokątny wieżowiec o kilkunastu
piętrach. Wyglądał bardzo bogato i wszyscy twierdziliśmy, że nie będzie nas
stać na ten luksus. Przewidując cenę za
nocleg musieliśmy przygotowywać się na nocne poszukiwania. Muratowi jednak nie
dało się nic powiedzieć, więc wysiedliśmy z auta i skierowaliśmy się do hotelu.
Przemierzając hol o wysokim standardzie trafiliśmy do recepcji, gdzie
dowiedzieliśmy się od młodej dziewczyny o cenie za miejsce w 2 osobowym pokoju.
Cena mieściła się w granicach 45zł. Z wyraźną ulgą przystąpiliśmy na takie
warunki i udaliśmy się do windy, która miała się zatrzymać na 11 piętrze. Po
wysiadce zrozumieliśmy skąd takie niskie koszty noclegu. Korytarz wyglądał jak
żywcem wyciągnięty z kadru starego horroru. W ścianach byli liczne wykute
otwory przy pionach instalacyjnych, a w pokojach warunki sanitarne były
zatrważające. Jak to mówią, nigdy nie oceniaj książki po okładce. Okna były
zaklejone folią, framugi wręcz wypadały, wszystko trzymało się na gwoździach.
Nad naszymi głowami odpadał tynk, a podłoga była zryta tak jakby ktoś ją długo
drapał. Stan łóżek był podobny, postanowiliśmy spać w śpiworach i ubraniach,
żeby przypadkiem nie nabawić się wszy lub innego robactwa.
(Hotel w Rosji - sceneria rodem z horroru)
Z trwogą przetrwaliśmy noc i o poranku
zamówiliśmy taksówki, które najpierw zawiozły nas do znajomego człowieka
zajmującego się obrotem walut (cinkciarze funkcjonują dalej w Rosji), a następnie
na dworzec autobusowy. Kantory były nieczynne, bo była niedziela. Uzbrojeni,
zwarci i gotowi wystartowaliśmy do Terskola – miejscowości u podnóża Elbrusa. Większość czasu jechaliśmy urwiskiem nad brzegiem
rzeki Baksan. Widzieliśmy po drodze oddziały wojskowe uzbrojone m.in. w AK-47.
Stały co kilkanaście kilometrów w towarzystwie wozów pancernych i zasiek z
drutu kolczastego. Znowu nikt nie pokusił się zatrzymać naszego pojazdu, za co
dziękowaliśmy. Nie chcieliśmy żadnych kłopotów. Nie tak dawno przecież, właśnie
na tej trasie (Nalchik-Terskol) grupa żołnierzy zatrzymała marszrutkę z
turystami, którą chwilę potem rozstrzelała. Rejon Elbrusa był zamknięty z tego
powodu przez ponad rok. Z upływem czasu i km krajobraz stawał się coraz
bardziej surowy i bliższy sercu. Od początku dnia było pochmurnie, wiec nie
zdziwił nas witający deszcz zaraz po wysiadce. Część schowała się pod
zadaszeniem, gdy reszta poszła szukać miejsca do zjedzenia.
Z opowieści i naszych wyobrażeń
Terskol miał być odpowiednikiem naszego Zakopanego. W końcu to miasteczko zaraz
pod największą górą w Europie. Tak jednak nie było. Okazało się, że
miejscowości tej nie można nazwać miasteczkiem. Była to skromna wieś z jedną
główna drogą i kilkoma hotelami. My ostatecznie trafiliśmy do knajpy o
zapadającej w pamięć nazwie „Kupol”. Wystrój spodobałby się każdemu trekkerowi,
główna sala była na bazie koła, przykryta kopułą, a na ścianach dookoła wisiały
zdjęcia z wypraw górskich oraz flagi wielu państw świata. Jedzenie było całkiem
smaczne, ale nieprzyzwoicie drogie. Poza tym był to chyba jedyny darmowy punkt
dostępu do Internetu, wiec przesiedzieliśmy tam o jednym obiedzie, kawie i
piwie, przez kilka godzin. Popołudniu oderwaliśmy się od stołu i ruszyliśmy w
górę drogi z radością mijając znak pola namiotowego. Skręciliśmy w las i
ujrzeliśmy rozłożysty teren z wieloma namiotami. Na nic nie czekając
znaleźliśmy dogodne miejsce i rozłożyliśmy swoje żółte marabuty. Właściciela
pola nie było na miejscu, więc musieliśmy na niego poczekać.
(W restauracji "Kupol")
(Obóz w Terksolu)
(Miasteczko Terskol)
Wiedzieliśmy, że Rosja tonie w
biurokracji, wiec zanim zaczęliśmy wspinanie się na Elbrus, czekały nas pewne
obowiązki. Musieliśmy zdobyć meldunek danego miejsca (tzw. OVIR), żeby potem
nie mieć problemu z wyjazdem z Rosji. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że
najlepiej zarejestrować się na lokalnej poczcie. Należy dodać, że w przypadku
kontroli służb państwowych brak tego papierka oznaczał wysoką grzywnę i spore
problemy. Planowo budynek poczty otwierano od 9, więc po pierwszej nocy rankiem
udaliśmy się raźnie po upoważnienia. Na miejscu okazało się, że poczta będzie
otwarta dopiero od 10, co już Nam psuło harmonogram dnia, bo zamierzaliśmy
dotrzeć do pierwszego obozu na trasie – Stacji Mir. Nastrój poprawiło nam
spotkanie czwórki Polaków, którzy uprawiali trekking w okolicy i chcieli
również wejść na Elbrus. Po wkroczeniu do poczty okazało się, że do
zarejestrowania potrzebny jest paszport naszego gospodarz (miał on potwierdzić
naszą obecność na jego polu). Tamta grupa miała go przy sobie, my natomiast
kompletnie nie byliśmy na to przygotowani, chcieliśmy się dołączyć do
znajomych, ale pani za okienkiem była nieugięta. Byliśmy zmuszeni zlokalizować właściciela
naszego campingu ponownie. Oczywiście po powrocie na pole namiotowe, nie było
go na miejscu więc musieliśmy znowu czekać. Co więcej, nie odbierał od nas
telefonów, więc postanowiłem poprosić przechodzących koło namiotu obcych.
Okazało się, że para była z Białorusi i znała angielski. Bez żadnych przeszkód
spełnili naszą prośbę i próbowali skontaktować się z naszym obecnym wybawcą.
Misja się udała, ale mieliśmy na niego czekać około godziny. Godzina zamieniła
się w pół dnia i tak oto został zmarnowany kolejny dzień. Przez znaczną część
czasu nie odzywaliśmy się do siebie próbując ukoić skołatane nerwy. Resztę dnia
spędziliśmy w restauracji niżej kontaktując się z bliskimi, sprawdzając pogodę
oraz rejestrując nasze wyjście w tutejszym odpowiedniku GOPR-u. Wieczorem
przepakowaliśmy plecaki zostawiając niezbędne rzeczy, a pozostałość
zostawiliśmy u gospodarza zamknięte pod kluczem.
Po usunięciu wszystkich
formalnych przeszkód wstaliśmy skoro świt kolejnego dnia i zaczęliśmy walkę z
„Górą Szczęścia”. Asfaltową drogę do Azau (wioska gdzie zaczyna się trasa na
Elbrus) pokonaliśmy taksówką i stamtąd, u podnóża wyciągu zaczęliśmy wędrówkę.
Od samego początku nachylenie i ciężar plecaka dawały kolanom sie we znaki.
Niestety droga nie wyróżniała się niczym szczególnym. Było to wędrowanie po
szerokiej, szutrowej ścieżce, która wyraźnie odznaczała się w zielonej dolinie.
Po drodze mijały nas nawet samochody ciężkiego transportu, możliwe, że były one
wojskowe. Osobiście bałbym się kierować pojazdem w takich warunkach. Mimo tego,
że na starcie było w miarę słonecznie, to wraz ze wzrostem wysokości pojawiało
się coraz więcej chmur. Wkładając wiele energii brnęliśmy do góry mając po
bokach konstrukcje wsporcze, a nad nami liny i kabiny kolejki. Przynajmniej
zgubienie się było tutaj wielkim wyczynem. Po kilku godzinach marszu krajobraz
z porośniętego trawą i inną roślinnością zmieniał się w skalisty. Wciąż
nadciągały chmury i obniżyła się widoczność.
W pewnym momencie nachylenie
złagodniało. Po drodze mijaliśmy ekipy budowlane, które wykonywały montaż
stalowych słupów konstrukcji wsporczych pod rozbudowę kolejki linowej, zapewne
z powodu organizowanych zimowych Igrzysk Olimpijskich w Soczi. Po chwili
ukazała się naszym oczom ostatnia stacja kolejki – Stacja Mir (3323m n.p.m.).
Nagle zaczęło roić się od ludzi, były sklepiki z lokalnymi pamiątkami, kafejki
z gorącą kawą i herbatą. To też dużo powiedziane, wszystko to mieściło się w
starych kontenerach, chyba w jakiś wagonach kolejowych. Konieczne było
założenie czegoś cieplejszego na siebie, ponieważ brak słońca i wysokość
sprawnie nas wychładzał. Od tego momentu w kłęby chmur pięła się kolejka
krzesełkowa, którą podróżowali turyści wysiadający z kabin.
(Początek wspinaczki - Azau)
(Stacja Mir - 3323m n.p.m.)
("Sklepiki" przy stacji Mir - 3323m n.p.m.)
(Widok na lodowiec przy Elbrusie)
("Piersi dziewicy" za chmurami - stacja Mir - 3323m n.p.m.)
Tempo wędrówki
zupełnie spadło. Cały włożony dotychczas w wyprawę trud i wysiłek odcisnął
swoje piętno. Po upływie około 30min dotarliśmy do następnego etapu wspinaczki,
czyli beczek. Słyszeliśmy już więcej zagranicznych języków, na drodze pojawił
się śnieg i lód, stąd szybka decyzja na zmianę obuwia i założenie raków. Było
naprawdę ciężko podnieść się z ziemi, nawet siedząc na lodowatym kamieniu.
Brakowało sił, natomiast w mięśniach zaczęła się produkcja kwasu mlekowego.
Niemniej jednak naszym celem było dotarcie do etapu, gdzie najłatwiej było o
miejsce namiotowe, czyli starego schronu – Priut 11 (4167 m n.p.m.). Morale w
teamie zupełnie opadły, ponieważ szare kłębowiska skutecznie odcinały nas od
naszego przeciwnika. Zaczęły się przerwy co kilkanaście kroków. Na całe
szczęście szlak prowadził po szerokim, wyjeżdżonym torze ratraka śnieżnego.
Wczesne poranne wyjście stwarzało nam komfort dłuższego czasu podejścia. Jednak
pomimo tego faktu, w momencie osiągnięcia celu dzień zbliżał się ku końcowi. U
podnóża schroniska rozbitych było dużo namiotów z polskimi wspinaczami. Okazało
się, że nie ma dla nas wystarczająco miejsca aby rozbić dwa marabuty. Jedynym
rozsądnym miejscem była śnieżna skarpa. Dzięki uprzejmości naszych rodaków i
ich sprzętu lawinowego wyrównaliśmy podłoże. Był to dodatkowy nieplanowany
wysiłek, który nas wiele kosztował, dlatego każdy z nieukrywanym zachwytem legł
w swoim śpiworze i odpoczywał. Następny dzień jednogłośnie ogłoszono jako
detoks od wysiłku. Po pochmurnym i burym popołudniu z wielką przyjemnością
podziwialiśmy rozgwieżdżone niebo z obrysem kaukaskich szczytów na widnokręgu. W
końcu była sposobność podziwiania ogromu i rozległości masywu górskiego z
koroną o podwójnym szczycie, tzw. „piersi dziewicy”.
(Wejście na śnieg)
(Będzie zupa! - Priut 11 - 4167 m n.p.m.)
Za każdym razem wstawałem
pierwszy, tak było również i następnego poranka. Nie mogłem uwierzyć w to co
widziałem. Krystalicznie błękitne niebo, jasne ogrzewające skórę słońce na
horyzoncie i biały raj. Nie było innego wyjścia jak tylko zabrać lustrzankę i kamerę
GoPro. Gdy reszta jeszcze smacznie spała ja podszedłem pewien odcinek do góry i
zacząłem zwiedzać okolicę. Poszwendałem się wokół resztek, które pozostały po
rozbiórce jakiegoś budynku, gdzie doskonale można było zauważyć naszą
wcześniejszą zdobycz - Kazbek. Za tymi skałami, gdzie właśnie znajdowały się
fundamenty Priuta i wybudowano nowe schronisko Diesel Hut, rozciągał się
wspaniały lodowiec, choć nie tak długi jak Gergeti u podnóża Kazbeka. Kolejnym
przystankiem wycieczki był kamienny pomnik śmiertelnych ofiar podejmujących
walkę z górą. Od rana słychać było i teraz również widać przejeżdżające skutery
i ratraki podążające w stronę szczytu z kompletem osób. Mijałem zorganizowane wyprawy,
których uczestnicy byli powiązani linami oraz osoby, które spotykaliśmy w
Terskolu.
(Widok na szczyty Elbrusa - Priut 11 (4167 m n.p.m.))
(Panorama Kaukazu - Priut 11 (4167 m n.p.m.))
(Stacja Priut 11 (4167 m n.p.m.))
(Śmieci - Priut 11 (4167 m n.p.m.))
(Ku pamięci poległym na Elbrusie - Priut 11 (4167 m n.p.m.))
(Nowoczesny hotel na Olimpiadę w Soczi - Priut 11 (4167 m n.p.m.))
Po spacerze wygrzewałem się na skale obok
namiotów i uzupełniałem wpisy w dzienniku. Po pewnym czasie inni wreszcie
wygramolili się ze środka i nadszedł czas na sesję fotograficzną. Był to dzień, w którym po raz pierwszy ujrzeliśmy
podwójny szczyt Elbrusa. Identycznie jak podczas obozowania pod Kazbekiem cel
wydawał się na wyciągniecie reki. Jak się później okazało po raz kolejny, nic
bardziej mylnego. Słoneczna pogoda przez cały dzień napawała optymizmem i
wlewała do serc nadzieję na pomyślne zakończenie wyprawy. Humor wszystkim
dopisywał, resztę dnia spędziliśmy na integracji i grze w karty. Obok naszego
obozu rozłożony był specyficzny Rosjanin. Jego namiot osadzony był na
drewnianej podbudowie z desek. Owszem było upalnie jak na tą część
geograficzną, ale on spacerował w samej bieliźnie i nago zażywał kąpieli w
lodowatej wodzie. Z jego namiotu dobiegał narodowy punk-rock, a na ramieniu
wytatuowaną miał czarną panterę. Kojarzył mi się z komandosem.
(Obozowy szalet - Priut 11 (4167 m n.p.m.))
(Marabuty na Elbrusie - Priut 11 (4167 m n.p.m.))
Jak przed każdym atakiem
szczytowym położyliśmy się spać bardzo wcześnie, bo pobudki odbywały się
zazwyczaj ok. 1 w nocy. Zwyczajowo przebudzałem się kilka godzin wcześniej i
czekałem na sygnał do zbiórki, jednak tym razem to silne podmuchy wiatru
przerwały mój sen. Wyjrzawszy z namiotu zauważyłem wiele czarnych jak atrament
plam na niebie zakrywających doskonale źródła światła jakim były gwiazdy. Wtedy
też pojawiły się pierwsze wątpliwości, ale postanowiłem się nimi nie dzielić.
Nadchodził czas ataku szczytowego…