Wszystko niby szło zgodnie z
planem. Byliśmy przecież w miejscu gdzie
mieliśmy być. Szczyt było widać. Tylko jak się do niego dostać…? to już nie było takie proste. Z informacji internetowych wiedzieliśmy, że Camp 1 znajdował
się zaraz za wioską Polour. Wszystko jasne, ale w którą stronę mieliśmy iść to
nikt nam już nie powiedział. Mapy, które mieliśmy nie były za dokładne. Do tego
trzeba było zrobić zakupy na kilka dni, wcześniej znaleźć sklepy, zorganizować transport
i w ogóle czegokolwiek się dowiedzieć. Może dla czytelnika wydaje się to być
prostym zadaniem, ale nie było ono takie banalne do końca. Człowiek stał w pełnym słońcu jak na patelni (w cieniu było
ponad 40 stopni), a do tego byliśmy porządnie niewyspani. Nasze mózgi miały
problem z prawidłowym funkcjonowaniem.
Padła jednak szybka decyzja.
Plecaki złożyliśmy w jednym miejscu. Dwie osoby miały ich pilnować, a reszta
robić zakupy. Potem zmiana. Zaraz przy miejscu gdzie nas wysadzono znaleźliśmy
kilka lokalnych sklepików. Były nawet dobrze zaopatrzone. Takie małe kioski, że
do środka ledwo wchodziły dwie osoby. Przed sklepem leżało bardzo dużo wyłożonych
warzyw i owoców. Udało nam się w miarę sprawie zorganizować zapasy prowiantu –
ryż, makaron, kasze, konserwy, trochę słodyczy, woda. Plecaki oczywiście od
razu zwiększyły swoją wagę o dobre kilka kilogramów. Jeszcze dobrze nie
skończyliśmy zakupów, a transport sam się znalazł. I to nawet nie jeden.
Miejsce to bowiem często było odwiedzane przez turystów, a co za tym idzie, odwiedzali
je także kierowcy furgonetek, którymi można było zabrać się dalej i wyżej. I
właśnie kilku takich kierowców, widząc turystów z pleckami, nas zaczepiło. Postanowiliśmy
nie umawiać się z nimi, zanim nie skończymy robić zapasów pożywienia i wody.
Trzeba było też rozeznać się w cenach, aby przypadkiem nie przejechać się na oszustwie.
I właśnie wtedy, przypadkiem trafiliśmy na starszego człowieka, który okazał
się być byłym mieszkańcem Stanów Zjednoczonych. Jak sam powiedział, studiował
na MIT. Zrobiło to na nas wrażenie. Możliwe, że oszukiwał, ale jego angielszczyzna
była wyborna. No i ten akcent. Dzisiaj wydaje mi się, że mówił prawdę. Dowiedzieliśmy
się od niego, że to taki „anioł stróż” przybywających tam turystów. Przypomniałem sobie potem, że przed wyjazdem,
gdzieś na forum, czytałem informacje o tym człowieku. Niestety teraz już nie
pamiętam jak miał na imię, a przedstawiał się nam kilkukrotnie. Mamy za to z
nim pamiątkową fotkę. Dzięki niemu załatwiliśmy transport za racjonalną cenę.
Powiedział nam na osobności ile mamy zapłacić przy wysiadaniu. Okazało się, że
była to cena o wiele niższa niż proponowana na początku przez resztę kierowców.
Można powiedzieć, że mieliśmy duże szczęście , a zamerykanizowany Irańczyk „spadł
nam z nieba”.
(Polour - zamerykanizowany, pomocny Irańczyk i nasz transport w tle)
Zapakowani na pakę ruszyliśmy
niebieskim furgonem w drogę. W trakcie
rozmowy wyszło, że do Campu 1 (czyli dobrze wyposażonego schroniska) było 1-2km
drogi. A znajdował się on na wysokości 2200m. Z kolei następny, Camp nr 2, był
już na wysokości 3050m. To właśnie tam chcieliśmy tamtego dnia dotrzeć. Na
początku prowadziła do niego asfaltowa droga (jakieś 20km), a potem zmieniała
się w szutrową i dochodziła ona do samego campu (około 8km). Uzgodniliśmy
wcześniej z kierowcą, że chcemy dojechać do rozdroża, gdzie zaczyna się droga
szutrowa. W trakcie jazdy kierowca się nie oszczędzał i mieliśmy naprawdę
niezłą przygodę. Duża prędkość, brak zadaszenia paki i widoczna przepaść z
jednej strony drogi, powodowały spory skok adrenaliny i uśmiechów na naszych
twarzach. Po kilkunastu minutach byliśmy na miejscu. Słońce niemiłosiernie
grzało. Był środek dnia, więc trafiliśmy na najgorszą porę do rozpoczęcia
trekkingu. Nie było jednak innego wyjścia. Wyrzuciliśmy plecaki z samochodu i spokojnie
zaczęliśmy się przebierać oraz przepakowywać.
(Podróż na pace furgonetki do Campu 2)
(Wysiadka na rozdrożu - zostało 8km do Campu 2)
Można było wreszcie założyć
krótkie spodenki, bo do cywilizacji i policji było daleko. Tutaj teoretycznie
nie groziła nam cała ta polityka zasad muzułmańskiego świata. Musieliśmy też zmienić
przewiewne sandały na buty trekkingowe oraz oczywiście przelać wodę z butelek do
bukłaków. Przed nami było 8km drogi prowadzącej pod górę. No i to
niemiłosiernie prażące Słońce. Niektórzy mogą pomyśleć: „co to jest przejść
drogą 8km”. Nam na początku też się tak wydawało. Ale warunki, które zastaliśmy
plus 25-30kg plecaki, po prostu nas zniszczyły fizycznie i psychicznie. Droga
była nieciekawa, więc nie było gdzie uciec myślami. Ot szło się drogą, gdzie co
jakiś czas przejeżdża furgonetka lub bus z innymi wspinaczami. Naokoło klimat
pustynny. Nie było nawet gdzie się
schronić przed Słońcem. Monotonia. I to wszystko razem sprawiło, że na końcu drogi
wlokłem się jak wół. Przejście 8km
zajęło nam jakieś 3-4 godziny. W końcu, w oddali zaczęła być widoczna złota
kopuła budynku, gdzie mieścił się Camp 2. Olo i Domka pognali do przodu i byli
tam kilkanaście minut wcześniej. Więc jak już dotarliśmy na miejsce, to oni
sobie spokojnie siedzieli z miejscowymi i pili herbatę.
(Droga do Campu 2)
(Herbatka u miejscowych w Campie 2 - 3050m n.p.m.)
(Camp 2 - 3050m n.p.m - stalowe kontenery właścicieli mułów.)
Camp 2 wyglądał jak taki, dziwny
parking. Przy budynku w którym znajdował się meczet (złota kopuła) stały liczne
auta. Obok znajdowało się kilka stalowych kontenerów, które robiły za
tymczasowe pomieszczenia. Jeden niski budynek obok, gdzie nie wiadomo co się
znajdowało, ale za nim były toalety i beczka z wodą. W
jednym z tych stalowych kontenerów mieszkali właściciele mułów, którymi można było
przetransportować swoje rzeczy do Campu nr 3. To właśnie oni ugościli Ola z
Domką (a potem nas) swoją oryginalną herbatą. Herbata była parzona z ziół
rosnących na zboczach góry i miała bardzo ciekawy smak. Po chwili odpoczynku,
Olo z Remikiem poszli znaleźć miejsce na biwak. Za budynkiem meczetu znajdowała
się polana, gdzie było mniej kamieni, więc potencjalnie było tam miejsce na
namioty. Okazało się też, że jesteśmy jedynymi biwakowiczami na tej wysokości.
Większość ludzi podjeżdżała do tego miejsca furgonetkami lub busami i od razu
wspinała się do Campu 3, czyli na wysokość 4200m n.p.m. Moim zdaniem było to nie
do końca mądre, bo oni tam musieli dużo bardziej przeżywać chorobę
wysokogórską. Możliwe, że wszystkim zależało na oszczędności czasu i dłużej chcieli
przebywać na większej wysokości. My, w przeciwieństwie do nich, zatrzymaliśmy
się na jedną noc w celu lepszej aklimatyzacji.
(Camp 2 - 3050m n.p.m)
(Widok na Damavand z Campu 2)
Wieczorem przyszedł do nas jakiś
koleś, który zażyczył sobie opłaty za wejście na Damavand. I to nie byle jakiej
opłaty, jej wysokość opiewała na 50$ za osobę. Odprawiliśmy go z kwitkiem. Olo
opowiadał nam, że podobną sytuację miał wcześniej w innym rejonie Iranu i też
nie zapłacił opłaty. Nie było żadnych konsekwencji. Facet wrócił jeszcze raz,
ale znowu odszedł z niczym. Dla nas to
było po prostu dużo kasy i nie do końca
mogliśmy sobie pozwolić na takie nadprogramowe wydatki. Wracając do biwaku, pierwsze
rozbicie namiotów poszło sprawnie. Żółte kolory płacht były widoczne z daleka.
Niedaleko mieliśmy „łazienkę”, tzn. kibelki w formie dziur w podłodze umieszczonych
w budkach z desek. Na całe szczęście można było się zamknąć. Woda do kąpieli
była zbierana w wielkich, okrągłych baniakach i można było z niej korzystać
dowoli. Z Jajem wybraliśmy się na wieczorny „prysznic”. Znalezione konewki bardzo
nam w tym pomogły. Wody ciepłej oczywiście nie było. Ale jakoś udało nam się
doprowadzić nasze ciała do umiarkowanej czystości. Pozostała tylko kolacja i
sen. Po raz pierwszy testowaliśmy większość sprzętu, więc każda czynność
stawała się niejako przygodą – kuchenki
gazowe, śpiwory, akcesoria biwakowe. Na całe szczęście wszystko działało
sprawnie i nie mieliśmy żadnych przykrych niespodzianek. W tym momencie
powinniśmy przekazać wielkie podziękowania sklepowi górskiemu TrekkerSport w Poznaniu, który użyczył
nam bardzo dużych zniżek na cały asortyment.
(Camp 2 - Olo fotograf)
(Camp 2 - 3050m n.p.m. - nasz obóz)
Jak przypomnę sobie pobudkę tego
ranka, to od razu robi mi się niedobrze. Jako pierwszy odczułem skutki choroby
wysokościowej. Okazało się, że złapała mnie na bardzo niskiej wysokości. Nie
chciało mi się jeść, pić, wstać, umyć… Nic, dosłownie nic. Mdliło mnie i czułem
się jakbym każdy mięsień miał z waty. Przypomniałem sobie wtedy, że jeszcze we
Wrocławiu lekarz przepisał mi Diuramid - lek, który pomaga w chorobie
wysokogórskiej. Niewiele myśląc zażyłem tabletkę. Zanim jednak zaczęła działać
minęło kilkadziesiąt minut. W tym czasie reszta ekipy zjadła śniadanie, umyła
się i zaczęła zbierać się do wymarszu. Mieliśmy w planie złożyć obóz i
przenieść go na wysokość 4200m, do Campu nr 3. Na samą myśl bolały mnie mięśnie
i chciało mi się wymiotować. Miałem zrobić 1200m przewyższenia i to w takim stanie.
Misja niemożliwa do wykonania. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.
(Camp 2 - 3050m n.p.m. - przyszedł do obozu i nas obserwował)
(Camp 2 - 3050m n.p.m. - Jajo i jego początki choroby wysokościowej)
(Camp 2 - 3050m n.p.m. - mój zgon i Jajo szykujący śniadanie)
Na całe szczęście jakoś po dwóch godzinach
wróciłem do żywych. Jajo zaczął mieć, podobnie do mnie, początki choroby, ale dostał
od razu lek. I pomogło. Blisko południa udało nam się zebrać cały obóz.
Niestety nie byłem w stanie dźwigać 30kg plecaka do góry. Byłem żywy, ale nie
na tyle silny. Szczególnie, że nie bardzo mogłem jeść. Jajo był w bardzo
podobnym stanie. Zdecydowaliśmy więc wynająć muła, żeby zaniósł nam nasze
rzeczy do Campu 3. Koszt na 3 osoby to
40$. Więc nie tak drogo. Trzy osoby, bo
w ostatniej chwili Domka zdecydowała się także oszczędzać swoje plecy i nogi.
Do tego dorzuciliśmy 2 namioty, które ważyły po 3,5kg każdy. Remik i Olo
postanowili dźwigać swoje bagaże na plecach i nie tracić kasy na pomoc. W cenie
transportu, udało nam się także zostawić trochę niepotrzebnych rzeczy w
pobliskim baraku, gdzie wcześniej częstowano nas herbatą. Ruszyliśmy do Campu
wyżej. Niestety z obaw o nasze bagaże zapłaciliśmy opłatę za szczyt. Te 50$ co
uparliśmy się wcześniej nie płacić. Ten koleś był dobrym znajomym właściciela
mułów, więc nie chcieliśmy na górze dowiedzieć się, że muły przyszły bez naszych
plecaków. Powiedziano nam także, że w Campie 3 będą sprawdzane potwierdzenia
zapłaty. Nie mieliśmy wyjścia, wyjęliśmy kasę i zapłaciliśmy…
Droga była bardzo skalista, dosyć
stroma, po prostu męcząca. Mimo, że nie miałem ciężkiego plecaka to ledwo szedłem.
Z tego co udało mi się zauważyć to nie
tylko ja się wlokłem. No ale Domka i Olo ruszyli ostro do góry. Reszta została
z tyłu. Dodatkowo towarzyszył mi silny ucisk na płuca (brak tlenu) i zadyszka.
Im wyżej, tym szybciej zaczynałem się męczyć. Wyglądało to tak, że szedłem
kilkadziesiąt metrów i zatrzymywałem się aby złapać oddech. Taka była moja
pierwsza walka z chorobą wysokościową i brakiem tlenu. Potem miało to przejść w
rutynę i stać się chlebem powszednim. Po 4-ech godzinach przyzwyczailiśmy się
do narzuconego tempa, do braku tlenu, do wysiłku. Remik zaczął coraz mocniej
odczuwać ciężar plecaka. Spotkaliśmy po drodze ekipę Irańczyków, którzy
podobnie jak my szli do Campu wyżej. Przy postoju poczęstowali nas smakołykami
i wodą, bo Remikowi się skończyła. My mieliśmy już resztki więc nie mogliśmy mu
oddać swojej. Okazali się tak mili, że przelali trochę do jego bukłaka. Idąc
dalej natknęliśmy się na kolejnego, tym razem samotnie wędrującego, Irańczyka. Nic nie mówiąc, zaczął nas prowadzić. Gdy
zostaliśmy w tyle za nim i wcześniej wspomnianą dwójką, wrócił się po nas. Olo
mówił, że powiedział do nich (w momencie kiedy nie byliśmy już w zasięgu wzroku),
że wraca po swoich przyjaciół. Było to bardzo miłe z jego strony i bardzo nas
zaskoczyło. Szczególnie, ze nie umiał powiedzieć ani jednego słowa po angielsku.
Zamieniliśmy tylko kilka gestów i uśmiechów, a już staliśmy się jego
przyjaciółmi,po których wrócił i o których się martwił. Niesamowity człowiek.
(Camp 3 - 4200m n.p.m. - platformy na namioty)
Po 5-ciu godzinach doszliśmy
wreszcie do Campu 3. Pierwszy raz wszedłem na wysokość wyższą niż 4000m. Miejsce to wyglądało mniej więcej tak: piętrowy budynek
o dwuspadowym dachu wymurowany z kamieni, poniżej kilka sztucznie usypanych
platform do rozstawiania namiotów. Zaraz koło nich mieściły się 2 stalowe baraki.
Jeden był sypialnią, a drugi robił za toaletę. W dwóch miejscach
z rur spływała woda, ale tylko popołudniami. Działo się tak, ponieważ woda ta
pochodziła z topniejącego się lodowca na wysokości 5000m. Warto wspomnieć, że
woda była lodowata. Nad obozem dało się zauważyć szczyt. Przynajmniej tak się wydawało.
Potem Irańczycy uświadomili nas, że widać tylko tzw. False Peak, czyli fałszywy
szczyt. Z tej perspektywy nie dało się zauważyć prawdziwego szczytu, znajdował
się gdzieś dalej, za polem widzenia. Jak daleko, nie wiedzieliśmy i to trochę
nas przerażało. Gdy tylko weszliśmy na platformy dla namiotów, Domka
powiedziała, że spotkany Irańczyk zaprosił nas do baraku. Na początku nie
bardzo wiedziałem o co chodzi. Czy to zaproszenie na herbatę czy na obiad?
Okazało się, że mieliśmy tam spać. Był tak miły, że zaproponował nam nocleg w
miejscu, gdzie tak naprawdę śpią tylko Irańczycy. No i spali, ale razem z nami.
Jakieś 3-4 osoby oprócz nas. Nie musieliśmy rozbijać namiotu i martwić się
biwakowymi utrudnieniami. Mieliśmy komfortowy nocleg. O ile oczywiście
komfortem można nazwać spanie na deskach. Dodatkowo, osoby śpiące na piętrze
łóżka musiały uważać w nocy aby za bardzo się nie wiercić, groziło to bowiem
bolesnym upadkiem na podłogę. Temperatura na tej wysokości wynosiła jakieś 15
stopni Celsjusza. Miła odmiana w porównaniu do ponad 40 stopni w niższych
partiach Iranu. Oczywiście, na początku trzeba było odsapnąć po trudach
wspinaczki, wykąpać się, zjeść jakiś porządny posiłek. Zdecydowaliśmy się także
odwiedzić schronisko. Wieczorem ruszyliśmy w jego stronę. Nie zapomnę nigdy tej
krótkiej trasy. Długość może 100m, przewyższenie jakieś 30m. Podczas takiego krótkiego
spaceru każdy z nas musiał się przynajmniej raz zatrzymać i złapać tlen. A gdy
już się dochodziło do budynku i weszło po schodach, to dobre kilka minut się
odpoczywało. Tak właśnie działało na nas mała ilość tlenu w powietrzu i brak
aklimatyzacji. Nie wiem czy umiem dobrze opisać co się działo z naszymi ciałami
w tamtych momentach. Nie wiem czy ktoś, kto tego nie przeżył zrozumie do końca
jak to jest. To tak jakby zabrano nam część powietrza do oddychania. Prosty
marsz zamieniał się w sprint. Zwykłe podniesienie plecaka stawało się jednym z
cięższych rzeczy jakie się robiło w życiu. Każda dynamicznie wykonana czynność
powodowała zmęczenie. Nie wiedziałem czy
jestem tak słabo fizycznie przygotowany czy może naprawdę to był brak tlenu. Przekonałem
się na następny dzień, gdy wreszcie poczułem się lepiej.
(Camp 3 - 4200m n.p.m. - widok na schronisko i Olo myjący się w wodzie z lodowca)
(Camp 3 - 4200m n.p.m. - widok na schronisko)
(Camp 3 - 4200m n.p.m. - nasz barak noclegowy)
(Camp 3 - 4200m n.p.m. - biwakowe jedzenie)
(Camp 3 - 4200m n.p.m. - nasze logo na ścianie baraku - rysował Olo)
(Camp 3 - 4200m n.p.m. - widok z baraku)
Wracając do rzeczy… weszliśmy do
schroniska, gdzie znajdowała się duża jadalnia, a w niej pełno ludzi. Na
ścianach wisiały nieliczne zdjęcia gór i napisy w języku perskim. Obok jadalni znajdowała
się mała kuchnia. Tam też się skierowaliśmy. Pierwsza herbata gratis. Ku naszemu
zaskoczeniu taki właśnie jest tam zwyczaj, przywitanie gości i pierwsza herbata
za darmo. W kuchni zrobiliśmy furorę, oczywiście za sprawą Domki, która olała
zakaz nieodkrywania włosów. Wyskoczyła więc ze świeżo „wypranymi” blond włosami
i wszyscy Irańczycy powariowali. Kucharze zaczęli sobie robić z nią zdjęcia,
potem także nam udało się załapać na kilka fotek. Zbiegli się inni wspinacze. Rozkręciła
się z tego niezła zabawa. Dzięki całej tej „aferze” dostaliśmy od innych
smakołyki i jakieś przekąski. Pojedliśmy i wróciliśmy zadowoleni do baraku na
nocleg.
Ta noc to chyba jedno z
najgorszych wspomnień tej wyprawy. Było tragicznie. Nie wiem dokładnie jak przeżyli
ją inni, ale dla mnie to była straszna mordęga. Moje płuca bardzo bolały, nie
mogłem zrobić głębszego wdechu. Pół nocy nie przespałem dławiąc się brakiem
tlenu i wijąc się z bólu klatki piersiowej. Inni też nie spali, więc każdy na
swój sposób przeżywał wysokość. Dopiero gdzieś około 3-4-ej w nocy łyknąłem
tabletkę Diuramidu, która pozwoliła mi chwilę podrzemać. Ciężko będzie
zapomnieć taką noc.
(Camp 3 - 4200m n.p.m. - widok ze schroniska na nasz barak)
(Camp 3 - 4200m n.p.m. - jadalnia w schronisku)
(Camp 3 - 4200m n.p.m. - kuchnia z kucharzami)
(Camp 3 - 4200m n.p.m. - rozkręcamy imprezę w kuchni)
(Camp 3 - 4200m n.p.m. - smakołyki od Irańczyków)
Wstaliśmy następnego dnia o
bardzo późnej porze. Gdzieś około 12 w południe. W sumie nie było się czemu
dziwić, patrząc jak ciężka była noc. Chcieliśmy także po prostu się wyspać,
wypocząć, zaaklimatyzować się. Śniadanie zjedliśmy w schronisku, gdzie dzięki
uprzejmości Irańskim przewodników, przetłumaczono nam znaczenie haseł na
ścianach. Były to cytaty dotyczące Damavandu. Gdy zeszliśmy z powrotem okazało
się, że nasz Irański przyjaciel już wrócił ze zdobywania szczytu. Wszedł na
wierzchołek w 4 godziny, gdzie normalnie zajmuje to około 7 godzin. Nie
mogliśmy w to uwierzyć. Ostrzegł nas też przed przybywającymi Afgańczykami,
którzy mieli spać w naszym baraku. Według jego doświadczeń, nie byli to
najlepsi ludzie do mieszkania pod jednym dachem. Dlatego stwierdził też, że
powinniśmy pochować swoje rzeczy i podczas ataku szczytowego zostawić je w schronisku.
Wzięliśmy to do serca i pożegnaliśmy się z nim, ponieważ schodził już z góry.
My na ten dzień zaplanowaliśmy jeszcze wejście aklimatyzacyjne. Domka, Remik i
Olo wyszli wcześniej. Ja z Jajem jakąś godzinę po nich. Naszym celem było
wejście na wysokości około 4600m. Wlekliśmy się jak muchy, ale marsz nie był
tak przykry jak dzień wcześniej. Pogoda nawet dopisywała, choć było bardzo
wietrznie. Po drodze kilka razy rozmawialiśmy z wracającymi wspinaczami i
gdzieś po 2,5 godziny dotarliśmy na założoną wcześniej wysokość. Uważaliśmy, że
mieliśmy bardzo słabe tempo. Zjedliśmy coś i zdecydowaliśmy się iść dalej. Kolejne
100m do góry. W trakcie tej drogi robiło się coraz zimniej i coraz bardziej
wietrznie. Po tym marszu aklimatyzacyjnym, wiedzieliśmy, że atak szczytowy
następnego dnia nie będzie należał do łatwych. Byliśmy na wysokości 4700m, a
następnego dnia mieliśmy przecież wejść na 5600m! Docierało do nas, że to dosyć
znaczna różnica. Zacząłem się mocno obawiać kolejnego dnia. Zejście natomiast
było znacznie prostsze. Zajęło nam około godziny. Niestety droga powrotna
należała do mało bezpiecznych, bo po drodze kamienie ześlizgiwały się po piasku
i można było łatwo złapać jakąś głupią kontuzję nogi. W końcu jednak szczęśliwie dotarliśmy do bazy.
Reszta ekipy wróciła trochę po nas. Jak nam przekazali, dotarli na wysokość
około 4800-4900m, ale nie wiedzieli tego dokładnie. Z Jajem wymyśliliśmy sposób na efektywną kąpiel.
Zabarykadowaliśmy się w baraku z toaletą i polewaliśmy się wodą z konewek. Na
pewno można stwierdzić, że było to dobre hartowanie się w lodowatej wodzie. Natomiast Domka i Olo poszli wieczorem
imprezować do schroniska. Podobno dobrze tam pojedli i pośpiewali z resztą
wspinaczy. My woleliśmy zostać i odpocząć przed kolejnym, jakże wymagającym
dniem. Po powrocie wszystkich do baraku, każdy spakował swój plecak szczytowy,
najadł się i poszedł wcześnie spać. Pobudka planowana była na 4-tą rano. Po
wszystkich było widać obawę, ale także wielką motywację.
(Spacer aklimatyzacyjny - 4500m n.p.m.)
(Spacer aklimatyzacyjny - 4700m n.p.m. - widok na schronisko)
(Camp 3 - 4200m n.p.m.)
(Camp 3 - 4200m n.p.m. - imprezowanie Domki i Ola przed atakiem szczytowym)
Gdy już się obudziliśmy, wszystko
przebiegło automatycznie. Jakby ktoś patrzył z
boku, to stwierdziłby, że to jakieś maszyny poruszały się dokładnie po swoich wyznaczonych
trasach. Zero zastanawiania się czy zwlekania. Szybkie ubieranie się,
śniadanie, ostatnie dopinanie plecaka i wyjście na zewnątrz. Na dworze dopadł
nas wielki wicher, chciało dosłownie urwać głowę. Zimno docierało do skóry
przez ubrania. Sprawdziłem temperaturę i było 5 stopni na plusie, ale wiatr
robił swoje. Dzień wcześniej umówiliśmy się z poznaną ekipą Irańczyków, że po
nich wpadniemy i ruszymy do góry razem. Po chwili doszliśmy do ich namiotów na
platformach. Z jednego z nich wychylił się ich przewodnik i powiedział, że
niestety nabawili się jakiejś choroby żołądka i nie mogą nigdzie iść. Zastanawiał
się nawet czy nie powinni tego dnia schodzić. Niewiele mogliśmy pomóc, pożegnaliśmy
się i ruszyliśmy dalej. Plecaki z rzeczami niepotrzebnymi do ataku szczytowego
schowaliśmy w schronisku. Na całe szczęście pozwolono nam je tam zostawić.
Leżały i czekały na nasz powrót w głównej jadalni. Na pryczach z desek
zostawiliśmy tylko karimaty w celu oznaczenia, że te miejsca są zajęte.
Oczywiście wszystko w obawie przed nadchodzącymi Afgańczykami. W schronisku
postanowiliśmy przed atakiem napić się jeszcze ciepłej herbaty. Gdy tak
siedzieliśmy rozmawiając, dosiadł się do nas młody Belg, który także wybierał
się na szczyt. Planował on dołączyć do tej samej ekipy Irańczyków co my, ale z
wiadomych powodów mu się to nie udało. Teraz szukał innej ekipy. Nie mieliśmy
nic przeciwko żeby nam towarzyszył.
Założyliśmy czołówki (latarki zakładane na głowę) i zaczęliśmy atak. Kilka ekip przed nami już ruszyło. Gdzieś tam w górze, w oddali, było
widać migające światełka ich latarek. Na początku szliśmy znaną już drogą,
którą przebyliśmy dzień wcześniej. Po chwili dołączyliśmy do ekipy, którą
prowadził przewodnik. Szliśmy bardzo powoli. Noga za nogą. Trochę jak na księżycu.
Dostosowaliśmy się, mimo tego, że większość z nas uważała to tempo za wolne. Dużo
później okazało się, że tempo było idealne dopasowane, bo rozkładało siły na
całe podejście. Można tak było iść i iść. Było to dla coś innego. W zwyczaju
mieliśmy szybkie tempo i robienie co jakiś czas przerw na oddech. Pierwsze zmęczenie dopadło nas już na 4500m. Im wyżej tym
bardziej byliśmy padnięci. Do tego w powietrzu coraz bardziej dało się odczuwać
niedobory tlenu. Nasza droga była skalistą ścieżką. Liczne kamienie i trochę
piasku. Gdzieś na wysokości 5000m mieliśmy test wydolności. Od tej pory zaczęła
się prawdziwa walka. Gdzieniegdzie pojawił się śnieg i lód. Zaczęło być mi
zimno w stopy i palce u rąk. Doszło do mnie, że nie wziąłem łapawic i ciepłych
skarpet, bo uznałem, że nie będą tu potrzebne. Pomyliłem się. Żałowałem strasznie
tej głupiej decyzji. Sprawdziłem ciśnienie i temperaturę - 600 hPa i 5 stopni. Jajo,
któremu było cieplej w ręce, pożyczył mi swoje łapawice. On przynajmniej
pomyślał i je wziął ze sobą. Idiotycznie się zachowałem. Po dłuższej chwili
zobaczyłem, że idzie z rękami w kieszeniach. Więc jemu też zaczęło być zimno.
Przekazałem Olowi, który w ogóle nie odczuwał mrozu, żeby przekazał mu swoje
łapawice. Tak też zrobił. Pierwsze problemy mieliśmy za sobą.
(Atak szczytowy - inne ekipy podczas ataku)
(Atak szczytowy - ekipa do której dołączyliśmy)
(Atak szczytowy - walczący Remik - 5000m n.p.m.)
(Atak szczytowy - jedna z przerw podczas wejścia)
Kilka razy w ciągu drogi zwątpiłem,
że wejdę. Droga była bardzo długa i męcząca. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się
na postój i mały posiłek. Gdzieś na wysokości 5400m zaczęło śmierdzieć siarką.
Damavand to nieczynny wulkan, ale pozostałości w postaci wyziewów siarki są tu
stałym elementem krajobrazu. Na poboczach było widać gejzery buchające żółtą
parą. Byliśmy zmuszeni założyć chusty na usta i nos, bo nie dało się oddychać.
Brak tlenu i wyziewy siarki – „lepiej” być nie mogło. Żeby tego było mało, zacząłem
odczuwać dziwne kłucie w boku. Na początku myślałem, że to zwykła kolka. Kilka
dni później, już będąc w Armenii, dowiedziałem się, że miałem skurcz przepony. Spowodowany
licznymi, szybkimi i nierównomiernymi oddechami. Był to ból niesamowity. Jakby
chciało mi wyrwać wnętrzności. Sądziłem, że po chwili mi przejdzie. Tak jednak
się nie stało. Ból tylko się nasilał i dochodził w pewnym momencie do takiego
punktu, że miałem ochotę się położyć. Musiałem wtedy stanąć, pochylić się i
czekać aż przejdzie. W moich myślach pojawiła się obawa, że coś może mi się
stać. Nie wiedziałem co się dzieje. Mogło mi przecież coś pęknąć w środku...
Różne rzeczy się przecież zdarzają. Takie były mniej więcej moje nastawienie w
tamtej chwili. Reszta walczyła gdzieś kilkanaście metrów przede mną, ale ich
chyba nic nie bolało. Postanowiłem iść dalej, pomimo bólu. Zostało mi przecież jakieś
100-200m do końca. Za blisko żeby rezygnować. Szedłem powoli, z przerwami, byleby
tylko dojść na szczyt. Za mną był jeszcze Remik ,więc jakby coś się działo to
mnie widział. W którymś momencie weszliśmy na pola siarki. Wszystko wokół było
żółte, pokryte siarkowym proszkiem. Śmierdziało okrutnie. Nie było jednak
stromo. Gdyby nie zatrute powietrze i wysokość, to byłoby całkiem przyjemnie. Mój
marsz polegał na zrobieniu kilkunastu kroków, aż do bólu w przeponie. Odpoczynek,
aż ból przejdzie i znowu marsz. W ten sposób doczłapałem się na sam szczyt. Tam
już była Domka i Olo. Zaraz za mną, wspierając mnie w trudnych chwilach, szedł
Jajo. Remik gdzieś zniknął z pola widzenia, ale wiedzieliśmy, że idzie za nami.
(Atak szczytowy - ok. 5400m n.p.m. - widoczne opary siarki)
(Atak szczytowy - ok. 5400m n.p.m. - siarkowe gejzery)
Cieszyliśmy się jak dzieci. O ile
można się cieszyć po takim wysiłku, nie mając czym oddychać. Ale uśmiechy na twarzach
dało się zauważyć. Wiał potężny wiatr. Szczyt
był jednak otoczony skałami, co chroniło
nas od silnych porywów. Widok niestety
był stamtąd dosyć marny. Do tego nawiało bardzo dużo chmur, więc
widzieliśmy naprawdę niewiele. W międzyczasie dołączył do nas Remik. Cała ekipa
stanęła na szczycie swojego pierwszego pięciotysięcznika! Znajdowała się tam
tablica informacyjna, gdzie i na jakiej wysokości się znajdujemy oraz dwa
wysuszone ciała bliżej nieokreślonych zwierząt. Doszło nawet do małej sprzeczki
czy to orły czy może jednak króliki. Do dziś nie wiemy co to było, ale na pewno
były symbol czegoś. Oczywiście nie zabrakło na szczycie fotek z flagą Polski i
z logo sponsorów. Dzięki firmie Freeway,
od której mieliśmy najnowsze kamerki GoPro, całą tą morderczą walkę
uwieczniliśmy na filmie. Gdy już mieliśmy wszystkie zdjęcia i porządnie nas
przewiało, szczęśliwi i radośni zaczęliśmy powoli schodzić do schroniska.
(Szczyt Damavandu - 5604m n.p.m. - szczęśliwa Domka)
(Szczyt Damavandu - 5604m n.p.m. - Olo oczekujący na resztę ekipy)
(Szczyt Damavandu - 5604m n.p.m. - ususzone zwierzaki)
(Szczyt Damavandu - 5604m n.p.m. - spóźniony Remik)
(Szczyt Damavandu - 5604m n.p.m. - podziękowania dla sponsorów)
Zejście z góry to dużo większe
niebezpieczeństwo niż wejście na jej szczyt. Po 7-iu godzinach wspinaczki nie
chce się już schodzić, spada poziom skupienia i uwagi. Nogi zaczynają się wlec,
a myślami jest się już w ciepłym śpiworze. Właśnie dlatego najwięcej wypadków
zdarza się podczas zejść. A schodzenie po odjeżdżających spod stóp kamieniach wcale
nam nie ułatwiało zadania. Ze dwa razy wykręciłem mocno kostkę, tak że musiałem
się zatrzymać na dłużej i poczekać, aż przestanie boleć. Remik gdzieś został na
dłuższym wypoczynku. Potem wspominał, że mu się zasnęło na trawce. Mówił, że
nie tylko on sobie uciął małą drzemkę. Dołączyły do niego inne ekipy. Polana
była spora, więc mogli sobie wszyscy razem wypoczywać. Domka za to urwała się
samotnie i zjechała po dużym gruzowisku. Była szybciej od nas, ale nam było
szkoda kolan, a do tego łatwiej było nabawić się kontuzji, a przecież młodzi
już nie byliśmy. We trzech po długim marszu, dowlekliśmy się do schroniska.
Zajęło nam to dobre cztery godziny. Ostatnie 100m w moim wydaniu, to było
powłóczenie nogami i ciągłe potykanie się. Myślałem, że padnę tam na kamienie i
już nie wstanę.
(Zejście ze szczytu - Remik)
(Zmęcznie po zejściu ze szczytu do Campu 3 - 4200m n.p.m.)