poniedziałek, 16 września 2013

Relacja 3x5k cz.2 – Zdobycie Damavandu (5610 m n.p.m.)

Wszystko niby szło zgodnie z planem.  Byliśmy przecież w miejscu gdzie mieliśmy być. Szczyt było widać. Tylko jak się do niego dostać…? to już nie było takie proste. Z informacji internetowych wiedzieliśmy, że Camp 1 znajdował się zaraz za wioską Polour. Wszystko jasne, ale w którą stronę mieliśmy iść to nikt nam już nie powiedział. Mapy, które mieliśmy nie były za dokładne. Do tego trzeba było zrobić zakupy na kilka dni, wcześniej znaleźć sklepy, zorganizować transport i w ogóle czegokolwiek się dowiedzieć. Może dla czytelnika wydaje się to być prostym zadaniem, ale nie było ono takie banalne do końca. Człowiek  stał w pełnym słońcu jak na patelni (w cieniu było ponad 40 stopni), a do tego byliśmy porządnie niewyspani. Nasze mózgi miały problem z prawidłowym funkcjonowaniem.
Padła jednak szybka decyzja. Plecaki złożyliśmy w jednym miejscu. Dwie osoby miały ich pilnować, a reszta robić zakupy. Potem zmiana. Zaraz przy miejscu gdzie nas wysadzono znaleźliśmy kilka lokalnych sklepików. Były nawet dobrze zaopatrzone. Takie małe kioski, że do środka ledwo wchodziły dwie osoby. Przed sklepem leżało bardzo dużo wyłożonych warzyw i owoców. Udało nam się w miarę sprawie zorganizować zapasy prowiantu – ryż, makaron, kasze, konserwy, trochę słodyczy, woda. Plecaki oczywiście od razu zwiększyły swoją wagę o dobre kilka kilogramów. Jeszcze dobrze nie skończyliśmy zakupów, a transport sam się znalazł. I to nawet nie jeden. Miejsce to bowiem często było odwiedzane przez turystów, a co za tym idzie, odwiedzali je także kierowcy furgonetek, którymi można było zabrać się dalej i wyżej. I właśnie kilku takich kierowców, widząc turystów z pleckami, nas zaczepiło. Postanowiliśmy nie umawiać się z nimi, zanim nie skończymy robić zapasów pożywienia i wody. Trzeba było też rozeznać się w cenach, aby przypadkiem nie przejechać się na oszustwie. I właśnie wtedy, przypadkiem trafiliśmy na starszego człowieka, który okazał się być byłym mieszkańcem Stanów Zjednoczonych. Jak sam powiedział, studiował na MIT. Zrobiło to na nas wrażenie. Możliwe, że oszukiwał, ale jego angielszczyzna była wyborna. No i ten akcent. Dzisiaj wydaje mi się, że mówił prawdę. Dowiedzieliśmy się od niego, że to taki „anioł stróż” przybywających tam turystów.  Przypomniałem sobie potem, że przed wyjazdem, gdzieś na forum, czytałem informacje o tym człowieku. Niestety teraz już nie pamiętam jak miał na imię, a przedstawiał się nam kilkukrotnie. Mamy za to z nim pamiątkową fotkę. Dzięki niemu załatwiliśmy transport za racjonalną cenę. Powiedział nam na osobności ile mamy zapłacić przy wysiadaniu. Okazało się, że była to cena o wiele niższa niż proponowana na początku przez resztę kierowców. Można powiedzieć, że mieliśmy duże szczęście , a zamerykanizowany Irańczyk „spadł nam z nieba”.

(Polour - zamerykanizowany, pomocny Irańczyk i nasz transport w tle)

Zapakowani na pakę ruszyliśmy niebieskim furgonem w drogę.  W trakcie rozmowy wyszło, że do Campu 1 (czyli dobrze wyposażonego schroniska) było 1-2km drogi. A znajdował się on na wysokości 2200m. Z kolei następny, Camp nr 2, był już na wysokości 3050m. To właśnie tam chcieliśmy tamtego dnia dotrzeć. Na początku prowadziła do niego asfaltowa droga (jakieś 20km), a potem zmieniała się w szutrową i dochodziła ona do samego campu (około 8km). Uzgodniliśmy wcześniej z kierowcą, że chcemy dojechać do rozdroża, gdzie zaczyna się droga szutrowa. W trakcie jazdy kierowca się nie oszczędzał i mieliśmy naprawdę niezłą przygodę. Duża prędkość, brak zadaszenia paki i widoczna przepaść z jednej strony drogi, powodowały spory skok adrenaliny i uśmiechów na naszych twarzach. Po kilkunastu minutach byliśmy na miejscu. Słońce niemiłosiernie grzało. Był środek dnia, więc trafiliśmy na najgorszą porę do rozpoczęcia trekkingu. Nie było jednak innego wyjścia. Wyrzuciliśmy plecaki z samochodu i spokojnie zaczęliśmy się przebierać oraz przepakowywać. 

(Podróż na pace furgonetki do Campu 2)



 
  

 

 
(Wysiadka na rozdrożu - zostało 8km do Campu 2)


Można było wreszcie założyć krótkie spodenki, bo do cywilizacji i policji było daleko. Tutaj teoretycznie nie groziła nam cała ta polityka zasad muzułmańskiego świata. Musieliśmy też zmienić przewiewne sandały na buty trekkingowe oraz oczywiście przelać wodę z butelek do bukłaków. Przed nami było 8km drogi prowadzącej pod górę. No i to niemiłosiernie prażące Słońce. Niektórzy mogą pomyśleć: „co to jest przejść drogą 8km”. Nam na początku też się tak wydawało. Ale warunki, które zastaliśmy plus 25-30kg plecaki, po prostu nas zniszczyły fizycznie i psychicznie. Droga była nieciekawa, więc nie było gdzie uciec myślami. Ot szło się drogą, gdzie co jakiś czas przejeżdża furgonetka lub bus z innymi wspinaczami. Naokoło klimat pustynny. Nie było nawet  gdzie się schronić przed Słońcem. Monotonia. I to wszystko razem sprawiło, że na końcu drogi wlokłem się jak wół.  Przejście 8km zajęło nam jakieś 3-4 godziny. W końcu, w oddali zaczęła być widoczna złota kopuła budynku, gdzie mieścił się Camp 2. Olo i Domka pognali do przodu i byli tam kilkanaście minut wcześniej. Więc jak już dotarliśmy na miejsce, to oni sobie spokojnie siedzieli z miejscowymi i pili herbatę.

 (Droga do Campu 2)

 

 


  (Herbatka u miejscowych w Campie 2 - 3050m n.p.m.)



   (Camp 2 - 3050m n.p.m - stalowe kontenery właścicieli mułów.)

Camp 2 wyglądał jak taki, dziwny parking. Przy budynku w którym znajdował się meczet (złota kopuła) stały liczne auta. Obok znajdowało się kilka stalowych kontenerów, które robiły za tymczasowe pomieszczenia. Jeden niski budynek obok, gdzie nie wiadomo co się znajdowało, ale za nim były toalety i beczka z wodą. W jednym z tych stalowych kontenerów mieszkali właściciele mułów, którymi można było przetransportować swoje rzeczy do Campu nr 3. To właśnie oni ugościli Ola z Domką (a potem nas) swoją oryginalną herbatą. Herbata była parzona z ziół rosnących na zboczach góry i miała bardzo ciekawy smak. Po chwili odpoczynku, Olo z Remikiem poszli znaleźć miejsce na biwak. Za budynkiem meczetu znajdowała się polana, gdzie było mniej kamieni, więc potencjalnie było tam miejsce na namioty. Okazało się też, że jesteśmy jedynymi biwakowiczami na tej wysokości. Większość ludzi podjeżdżała do tego miejsca furgonetkami lub busami i od razu wspinała się do Campu 3, czyli na wysokość 4200m n.p.m. Moim zdaniem było to nie do końca mądre, bo oni tam musieli dużo bardziej przeżywać chorobę wysokogórską. Możliwe, że wszystkim zależało na oszczędności czasu i dłużej chcieli przebywać na większej wysokości. My, w przeciwieństwie do nich, zatrzymaliśmy się na jedną noc w celu lepszej aklimatyzacji.

(Camp 2 - 3050m n.p.m)


 (Widok na Damavand z Campu 2)



Wieczorem przyszedł do nas jakiś koleś, który zażyczył sobie opłaty za wejście na Damavand. I to nie byle jakiej opłaty, jej wysokość opiewała na 50$ za osobę. Odprawiliśmy go z kwitkiem. Olo opowiadał nam, że podobną sytuację miał wcześniej w innym rejonie Iranu i też nie zapłacił opłaty. Nie było żadnych konsekwencji. Facet wrócił jeszcze raz, ale znowu odszedł z niczym.  Dla nas to było  po prostu dużo kasy i nie do końca mogliśmy sobie pozwolić na takie nadprogramowe wydatki. Wracając do biwaku, pierwsze rozbicie namiotów poszło sprawnie. Żółte kolory płacht były widoczne z daleka. Niedaleko mieliśmy „łazienkę”, tzn. kibelki w formie dziur w podłodze umieszczonych w budkach z desek. Na całe szczęście można było się zamknąć. Woda do kąpieli była zbierana w wielkich, okrągłych baniakach i można było z niej korzystać dowoli. Z Jajem wybraliśmy się na wieczorny „prysznic”. Znalezione konewki bardzo nam w tym pomogły. Wody ciepłej oczywiście nie było. Ale jakoś udało nam się doprowadzić nasze ciała do umiarkowanej czystości. Pozostała tylko kolacja i sen. Po raz pierwszy testowaliśmy większość sprzętu, więc każda czynność stawała się  niejako przygodą – kuchenki gazowe, śpiwory, akcesoria biwakowe. Na całe szczęście wszystko działało sprawnie i nie mieliśmy żadnych przykrych niespodzianek. W tym momencie powinniśmy przekazać wielkie podziękowania sklepowi górskiemu TrekkerSport w Poznaniu, który użyczył nam bardzo dużych zniżek na cały asortyment. 

 (Camp 2 - Olo fotograf)
 

  (Camp 2 - 3050m n.p.m. - nasz obóz)

Jak przypomnę sobie pobudkę tego ranka, to od razu robi mi się niedobrze. Jako pierwszy odczułem skutki choroby wysokościowej. Okazało się, że złapała mnie na bardzo niskiej wysokości. Nie chciało mi się jeść, pić, wstać, umyć… Nic, dosłownie nic. Mdliło mnie i czułem się jakbym każdy mięsień miał z waty. Przypomniałem sobie wtedy, że jeszcze we Wrocławiu lekarz przepisał mi Diuramid - lek, który pomaga w chorobie wysokogórskiej. Niewiele myśląc zażyłem tabletkę. Zanim jednak zaczęła działać minęło kilkadziesiąt minut. W tym czasie reszta ekipy zjadła śniadanie, umyła się i zaczęła zbierać się do wymarszu. Mieliśmy w planie złożyć obóz i przenieść go na wysokość 4200m, do Campu nr 3. Na samą myśl bolały mnie mięśnie i chciało mi się wymiotować. Miałem zrobić 1200m przewyższenia i to w takim stanie. Misja niemożliwa do wykonania. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.

 (Camp 2 - 3050m n.p.m. - przyszedł do obozu i nas obserwował)

 (Camp 2 - 3050m n.p.m. - Jajo i jego początki choroby wysokościowej)

  (Camp 2 - 3050m n.p.m. - mój zgon i Jajo szykujący śniadanie)



Na całe szczęście jakoś po dwóch godzinach wróciłem do żywych. Jajo zaczął mieć, podobnie do mnie, początki choroby, ale dostał od razu lek. I pomogło. Blisko południa udało nam się zebrać cały obóz. Niestety nie byłem w stanie dźwigać 30kg plecaka do góry. Byłem żywy, ale nie na tyle silny. Szczególnie, że nie bardzo mogłem jeść. Jajo był w bardzo podobnym stanie. Zdecydowaliśmy więc wynająć muła, żeby zaniósł nam nasze rzeczy do Campu 3.  Koszt na 3 osoby to 40$.  Więc nie tak drogo. Trzy osoby, bo w ostatniej chwili Domka zdecydowała się także oszczędzać swoje plecy i nogi. Do tego dorzuciliśmy 2 namioty, które ważyły po 3,5kg każdy. Remik i Olo postanowili dźwigać swoje bagaże na plecach i nie tracić kasy na pomoc. W cenie transportu, udało nam się także zostawić trochę niepotrzebnych rzeczy w pobliskim baraku, gdzie wcześniej częstowano nas herbatą. Ruszyliśmy do Campu wyżej. Niestety z obaw o nasze bagaże zapłaciliśmy opłatę za szczyt. Te 50$ co uparliśmy się wcześniej nie płacić. Ten koleś był dobrym znajomym właściciela mułów, więc nie chcieliśmy na górze dowiedzieć się, że muły przyszły bez naszych plecaków. Powiedziano nam także, że w Campie 3 będą sprawdzane potwierdzenia zapłaty. Nie mieliśmy wyjścia, wyjęliśmy kasę i zapłaciliśmy…


Droga była bardzo skalista, dosyć stroma, po prostu męcząca. Mimo, że nie miałem ciężkiego plecaka to ledwo szedłem. Z tego co udało mi się  zauważyć to nie tylko ja się wlokłem. No ale Domka i Olo ruszyli ostro do góry. Reszta została z tyłu. Dodatkowo towarzyszył mi silny ucisk na płuca (brak tlenu) i zadyszka. Im wyżej, tym szybciej zaczynałem się męczyć. Wyglądało to tak, że szedłem kilkadziesiąt metrów i zatrzymywałem się aby złapać oddech. Taka była moja pierwsza walka z chorobą wysokościową i brakiem tlenu. Potem miało to przejść w rutynę i stać się chlebem powszednim. Po 4-ech godzinach przyzwyczailiśmy się do narzuconego tempa, do braku tlenu, do wysiłku. Remik zaczął coraz mocniej odczuwać ciężar plecaka. Spotkaliśmy po drodze ekipę Irańczyków, którzy podobnie jak my szli do Campu wyżej. Przy postoju poczęstowali nas smakołykami i wodą, bo Remikowi się skończyła. My mieliśmy już resztki więc nie mogliśmy mu oddać swojej. Okazali się tak mili, że przelali trochę do jego bukłaka. Idąc dalej natknęliśmy się na kolejnego, tym razem samotnie wędrującego, Irańczyka.  Nic nie mówiąc, zaczął nas prowadzić. Gdy zostaliśmy w tyle za nim i wcześniej wspomnianą dwójką, wrócił się po nas. Olo mówił, że powiedział do nich (w momencie kiedy nie byliśmy już w zasięgu wzroku), że wraca po swoich przyjaciół. Było to bardzo miłe z jego strony i bardzo nas zaskoczyło. Szczególnie, ze nie umiał powiedzieć ani jednego słowa po angielsku. Zamieniliśmy tylko kilka gestów i uśmiechów, a już staliśmy się jego przyjaciółmi,po których wrócił i o których się martwił. Niesamowity człowiek. 





   (Camp 3 - 4200m n.p.m. - platformy na namioty)

Po 5-ciu godzinach doszliśmy wreszcie do Campu 3. Pierwszy raz wszedłem na wysokość wyższą niż 4000m. Miejsce to wyglądało mniej więcej tak: piętrowy budynek o dwuspadowym dachu wymurowany z kamieni, poniżej kilka sztucznie usypanych platform do rozstawiania namiotów. Zaraz koło nich mieściły się 2 stalowe baraki. Jeden był sypialnią, a drugi robił za toaletę. W dwóch miejscach z rur spływała woda, ale tylko popołudniami. Działo się tak, ponieważ woda ta pochodziła z topniejącego się lodowca na wysokości 5000m. Warto wspomnieć, że woda była lodowata. Nad obozem dało się zauważyć szczyt. Przynajmniej tak się wydawało. Potem Irańczycy uświadomili nas, że widać tylko tzw. False Peak, czyli fałszywy szczyt. Z tej perspektywy nie dało się zauważyć prawdziwego szczytu, znajdował się gdzieś dalej, za polem widzenia. Jak daleko, nie wiedzieliśmy i to trochę nas przerażało. Gdy tylko weszliśmy na platformy dla namiotów, Domka powiedziała, że spotkany Irańczyk zaprosił nas do baraku. Na początku nie bardzo wiedziałem o co chodzi. Czy to zaproszenie na herbatę czy na obiad? Okazało się, że mieliśmy tam spać. Był tak miły, że zaproponował nam nocleg w miejscu, gdzie tak naprawdę śpią tylko Irańczycy. No i spali, ale razem z nami. Jakieś 3-4 osoby oprócz nas. Nie musieliśmy rozbijać namiotu i martwić się biwakowymi utrudnieniami. Mieliśmy komfortowy nocleg. O ile oczywiście komfortem można nazwać spanie na deskach. Dodatkowo, osoby śpiące na piętrze łóżka musiały uważać w nocy aby za bardzo się nie wiercić, groziło to bowiem bolesnym upadkiem na podłogę. Temperatura na tej wysokości wynosiła jakieś 15 stopni Celsjusza. Miła odmiana w porównaniu do ponad 40 stopni w niższych partiach Iranu. Oczywiście, na początku trzeba było odsapnąć po trudach wspinaczki, wykąpać się, zjeść jakiś porządny posiłek. Zdecydowaliśmy się także odwiedzić schronisko. Wieczorem ruszyliśmy w jego stronę. Nie zapomnę nigdy tej krótkiej trasy. Długość może 100m, przewyższenie jakieś 30m. Podczas takiego krótkiego spaceru każdy z nas musiał się przynajmniej raz zatrzymać i złapać tlen. A gdy już się dochodziło do budynku i weszło po schodach, to dobre kilka minut się odpoczywało. Tak właśnie działało na nas mała ilość tlenu w powietrzu i brak aklimatyzacji. Nie wiem czy umiem dobrze opisać co się działo z naszymi ciałami w tamtych momentach. Nie wiem czy ktoś, kto tego nie przeżył zrozumie do końca jak to jest. To tak jakby zabrano nam część powietrza do oddychania. Prosty marsz zamieniał się w sprint. Zwykłe podniesienie plecaka stawało się jednym z cięższych rzeczy jakie się robiło w życiu. Każda dynamicznie wykonana czynność powodowała  zmęczenie. Nie wiedziałem czy jestem tak słabo fizycznie przygotowany czy  może naprawdę to był brak tlenu. Przekonałem się na następny dzień, gdy wreszcie poczułem się lepiej.  

  (Camp 3 - 4200m n.p.m. - widok na schronisko i Olo myjący się w wodzie z lodowca)

 
   (Camp 3 - 4200m n.p.m. - widok na schronisko)

   (Camp 3 - 4200m n.p.m. - nasz barak noclegowy)

 

    (Camp 3 - 4200m n.p.m. - biwakowe jedzenie)





 
 (Camp 3 - 4200m n.p.m. - nasze logo na ścianie baraku - rysował Olo)

  (Camp 3 - 4200m n.p.m. - widok z baraku)

Wracając do rzeczy… weszliśmy do schroniska, gdzie znajdowała się duża jadalnia, a w niej pełno ludzi. Na ścianach wisiały nieliczne zdjęcia gór i napisy w języku perskim. Obok jadalni znajdowała się mała kuchnia. Tam też się skierowaliśmy. Pierwsza herbata gratis. Ku naszemu zaskoczeniu taki właśnie jest tam zwyczaj, przywitanie gości i pierwsza herbata za darmo. W kuchni zrobiliśmy furorę, oczywiście za sprawą Domki, która olała zakaz nieodkrywania włosów. Wyskoczyła więc ze świeżo „wypranymi” blond włosami i wszyscy Irańczycy powariowali. Kucharze zaczęli sobie robić z nią zdjęcia, potem także nam udało się załapać na kilka fotek. Zbiegli się inni wspinacze. Rozkręciła się z tego niezła zabawa. Dzięki całej tej „aferze” dostaliśmy od innych smakołyki i jakieś przekąski. Pojedliśmy i wróciliśmy zadowoleni do baraku na nocleg.
Ta noc to chyba jedno z najgorszych wspomnień tej wyprawy. Było tragicznie. Nie wiem dokładnie jak przeżyli ją inni, ale dla mnie to była straszna mordęga. Moje płuca bardzo bolały, nie mogłem zrobić głębszego wdechu. Pół nocy nie przespałem dławiąc się brakiem tlenu i wijąc się z bólu klatki piersiowej. Inni też nie spali, więc każdy na swój sposób przeżywał wysokość. Dopiero gdzieś około 3-4-ej w nocy łyknąłem tabletkę Diuramidu, która pozwoliła mi chwilę podrzemać. Ciężko będzie zapomnieć taką noc.

 (Camp 3 - 4200m n.p.m. - widok ze schroniska na nasz barak)

 (Camp 3 - 4200m n.p.m. - jadalnia w schronisku)

  (Camp 3 - 4200m n.p.m. - kuchnia z kucharzami)

 
   (Camp 3 - 4200m n.p.m. - rozkręcamy imprezę w kuchni)


   (Camp 3 - 4200m n.p.m. - smakołyki od Irańczyków)

Wstaliśmy następnego dnia o bardzo późnej porze. Gdzieś około 12 w południe. W sumie nie było się czemu dziwić, patrząc jak ciężka była noc. Chcieliśmy także po prostu się wyspać, wypocząć, zaaklimatyzować się. Śniadanie zjedliśmy w schronisku, gdzie dzięki uprzejmości Irańskim przewodników, przetłumaczono nam znaczenie haseł na ścianach. Były to cytaty dotyczące Damavandu. Gdy zeszliśmy z powrotem okazało się, że nasz Irański przyjaciel już wrócił ze zdobywania szczytu. Wszedł na wierzchołek w 4 godziny, gdzie normalnie zajmuje to około 7 godzin. Nie mogliśmy w to uwierzyć. Ostrzegł nas też przed przybywającymi Afgańczykami, którzy mieli spać w naszym baraku. Według jego doświadczeń, nie byli to najlepsi ludzie do mieszkania pod jednym dachem. Dlatego stwierdził też, że powinniśmy pochować swoje rzeczy i podczas ataku szczytowego zostawić je w schronisku. Wzięliśmy to do serca i pożegnaliśmy się z nim, ponieważ schodził już z góry. My na ten dzień zaplanowaliśmy jeszcze wejście aklimatyzacyjne. Domka, Remik i Olo wyszli wcześniej. Ja z Jajem jakąś godzinę po nich. Naszym celem było wejście na wysokości około 4600m. Wlekliśmy się jak muchy, ale marsz nie był tak przykry jak dzień wcześniej. Pogoda nawet dopisywała, choć było bardzo wietrznie. Po drodze kilka razy rozmawialiśmy z wracającymi wspinaczami i gdzieś po 2,5 godziny dotarliśmy na założoną wcześniej wysokość. Uważaliśmy, że mieliśmy bardzo słabe tempo. Zjedliśmy coś i zdecydowaliśmy się iść dalej. Kolejne 100m do góry. W trakcie tej drogi robiło się coraz zimniej i coraz bardziej wietrznie. Po tym marszu aklimatyzacyjnym, wiedzieliśmy, że atak szczytowy następnego dnia nie będzie należał do łatwych. Byliśmy na wysokości 4700m, a następnego dnia mieliśmy przecież wejść na 5600m! Docierało do nas, że to dosyć znaczna różnica. Zacząłem się mocno obawiać kolejnego dnia. Zejście natomiast było znacznie prostsze. Zajęło nam około godziny. Niestety droga powrotna należała do mało bezpiecznych, bo po drodze kamienie ześlizgiwały się po piasku i można było łatwo złapać jakąś głupią kontuzję nogi.  W końcu jednak szczęśliwie dotarliśmy do bazy. Reszta ekipy wróciła trochę po nas. Jak nam przekazali, dotarli na wysokość około 4800-4900m, ale nie wiedzieli tego dokładnie.  Z Jajem wymyśliliśmy sposób na efektywną kąpiel. Zabarykadowaliśmy się w baraku z toaletą i polewaliśmy się wodą z konewek. Na pewno można stwierdzić, że było to dobre hartowanie się w lodowatej wodzie.  Natomiast Domka i Olo poszli wieczorem imprezować do schroniska. Podobno dobrze tam pojedli i pośpiewali z resztą wspinaczy. My woleliśmy zostać i odpocząć przed kolejnym, jakże wymagającym dniem. Po powrocie wszystkich do baraku, każdy spakował swój plecak szczytowy, najadł się i poszedł wcześnie spać. Pobudka planowana była na 4-tą rano. Po wszystkich było widać obawę, ale także wielką motywację.

    (Spacer aklimatyzacyjny - 4500m n.p.m.)

(Spacer aklimatyzacyjny - 4700m n.p.m. - widok na schronisko)



 
 (Camp 3 - 4200m n.p.m.)

  (Camp 3 - 4200m n.p.m. - imprezowanie Domki i Ola przed atakiem szczytowym)
 
Gdy już się obudziliśmy, wszystko przebiegło automatycznie. Jakby ktoś patrzył z boku, to stwierdziłby, że to jakieś  maszyny poruszały się dokładnie po swoich wyznaczonych trasach. Zero zastanawiania się czy zwlekania. Szybkie ubieranie się, śniadanie, ostatnie dopinanie plecaka i wyjście na zewnątrz. Na dworze dopadł nas wielki wicher, chciało dosłownie urwać głowę. Zimno docierało do skóry przez ubrania. Sprawdziłem temperaturę i było 5 stopni na plusie, ale wiatr robił swoje. Dzień wcześniej umówiliśmy się z poznaną ekipą Irańczyków, że po nich wpadniemy i ruszymy do góry razem. Po chwili doszliśmy do ich namiotów na platformach. Z jednego z nich wychylił się ich przewodnik i powiedział, że niestety nabawili się jakiejś choroby żołądka i nie mogą nigdzie iść. Zastanawiał się nawet czy nie powinni tego dnia schodzić. Niewiele mogliśmy pomóc, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy dalej. Plecaki z rzeczami niepotrzebnymi do ataku szczytowego schowaliśmy w schronisku. Na całe szczęście pozwolono nam je tam zostawić. Leżały i czekały na nasz powrót w głównej jadalni. Na pryczach z desek zostawiliśmy tylko karimaty w celu oznaczenia, że te miejsca są zajęte. Oczywiście wszystko w obawie przed nadchodzącymi Afgańczykami. W schronisku postanowiliśmy przed atakiem napić się jeszcze ciepłej herbaty. Gdy tak siedzieliśmy rozmawiając, dosiadł się do nas młody Belg, który także wybierał się na szczyt. Planował on dołączyć do tej samej ekipy Irańczyków co my, ale z wiadomych powodów mu się to nie udało. Teraz szukał innej ekipy. Nie mieliśmy nic przeciwko żeby nam towarzyszył.
 
Założyliśmy czołówki  (latarki zakładane na głowę) i zaczęliśmy atak. Kilka ekip przed nami już ruszyło. Gdzieś tam w górze, w oddali, było widać migające światełka ich latarek. Na początku szliśmy znaną już drogą, którą przebyliśmy dzień wcześniej. Po chwili dołączyliśmy do ekipy, którą prowadził przewodnik. Szliśmy bardzo powoli. Noga za nogą. Trochę jak na księżycu. Dostosowaliśmy się, mimo tego, że większość z nas uważała to tempo za wolne. Dużo później okazało się, że tempo było idealne dopasowane, bo rozkładało siły na całe podejście. Można tak było iść i iść. Było to dla coś innego. W zwyczaju mieliśmy szybkie tempo i robienie co jakiś czas przerw na oddech.  Pierwsze zmęczenie  dopadło nas już na 4500m. Im wyżej tym bardziej byliśmy padnięci. Do tego w powietrzu coraz bardziej dało się odczuwać niedobory tlenu. Nasza droga była skalistą ścieżką. Liczne kamienie i trochę piasku. Gdzieś na wysokości 5000m mieliśmy test wydolności. Od tej pory zaczęła się prawdziwa walka. Gdzieniegdzie pojawił się śnieg i lód. Zaczęło być mi zimno w stopy i palce u rąk. Doszło do mnie, że nie wziąłem łapawic i ciepłych skarpet, bo uznałem, że nie będą tu potrzebne. Pomyliłem się. Żałowałem strasznie tej głupiej decyzji. Sprawdziłem ciśnienie i temperaturę - 600 hPa i 5 stopni. Jajo, któremu było cieplej w ręce, pożyczył mi swoje łapawice. On przynajmniej pomyślał i je wziął ze sobą. Idiotycznie się zachowałem. Po dłuższej chwili zobaczyłem, że idzie z rękami w kieszeniach. Więc jemu też zaczęło być zimno. Przekazałem Olowi, który w ogóle nie odczuwał mrozu, żeby przekazał mu swoje łapawice. Tak też zrobił. Pierwsze problemy mieliśmy za sobą.

(Atak szczytowy - inne ekipy podczas ataku)

 (Atak szczytowy - ekipa do której dołączyliśmy)

 



 (Atak szczytowy - walczący Remik - 5000m n.p.m.)


 
 (Atak szczytowy - jedna z przerw podczas wejścia)

Kilka razy w ciągu drogi zwątpiłem, że wejdę. Droga była bardzo długa i męcząca. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się na postój i mały posiłek. Gdzieś na wysokości 5400m zaczęło śmierdzieć siarką. Damavand to nieczynny wulkan, ale pozostałości w postaci wyziewów siarki są tu stałym elementem krajobrazu. Na poboczach było widać gejzery buchające żółtą parą. Byliśmy zmuszeni założyć chusty na usta i nos, bo nie dało się oddychać. Brak tlenu i wyziewy siarki – „lepiej” być nie mogło. Żeby tego było mało, zacząłem odczuwać dziwne kłucie w boku. Na początku myślałem, że to zwykła kolka. Kilka dni później, już będąc w Armenii, dowiedziałem się, że miałem skurcz przepony. Spowodowany licznymi, szybkimi i nierównomiernymi oddechami. Był to ból niesamowity. Jakby chciało mi wyrwać wnętrzności. Sądziłem, że po chwili mi przejdzie. Tak jednak się nie stało. Ból tylko się nasilał i dochodził w pewnym momencie do takiego punktu, że miałem ochotę się położyć. Musiałem wtedy stanąć, pochylić się i czekać aż przejdzie. W moich myślach pojawiła się obawa, że coś może mi się stać. Nie wiedziałem co się dzieje. Mogło mi przecież coś pęknąć w środku... Różne rzeczy się przecież zdarzają. Takie były mniej więcej moje nastawienie w tamtej chwili. Reszta walczyła gdzieś kilkanaście metrów przede mną, ale ich chyba nic nie bolało. Postanowiłem iść dalej, pomimo bólu. Zostało mi przecież jakieś 100-200m do końca. Za blisko żeby rezygnować. Szedłem powoli, z przerwami, byleby tylko dojść na szczyt. Za mną był jeszcze Remik ,więc jakby coś się działo to mnie widział. W którymś momencie weszliśmy na pola siarki. Wszystko wokół było żółte, pokryte siarkowym proszkiem. Śmierdziało okrutnie. Nie było jednak stromo. Gdyby nie zatrute powietrze i wysokość, to byłoby całkiem przyjemnie. Mój marsz polegał na zrobieniu kilkunastu kroków, aż do bólu w przeponie. Odpoczynek, aż ból przejdzie i znowu marsz. W ten sposób doczłapałem się na sam szczyt. Tam już była Domka i Olo. Zaraz za mną, wspierając mnie w trudnych chwilach, szedł Jajo. Remik gdzieś zniknął z pola widzenia, ale wiedzieliśmy, że idzie za nami.

(Atak szczytowy - ok. 5400m n.p.m. - widoczne opary siarki)





 (Atak szczytowy - ok. 5400m n.p.m. - siarkowe gejzery)

Cieszyliśmy się jak dzieci. O ile można się cieszyć po takim wysiłku, nie mając czym oddychać. Ale uśmiechy na twarzach dało się zauważyć.  Wiał potężny wiatr. Szczyt był  jednak otoczony skałami, co chroniło nas od silnych porywów. Widok niestety  był stamtąd dosyć marny. Do tego nawiało bardzo dużo chmur, więc widzieliśmy naprawdę niewiele. W międzyczasie dołączył do nas Remik. Cała ekipa stanęła na szczycie swojego pierwszego pięciotysięcznika! Znajdowała się tam tablica informacyjna, gdzie i na jakiej wysokości się znajdujemy oraz dwa wysuszone ciała bliżej nieokreślonych zwierząt. Doszło nawet do małej sprzeczki czy to orły czy może jednak króliki. Do dziś nie wiemy co to było, ale na pewno były symbol czegoś. Oczywiście nie zabrakło na szczycie fotek z flagą Polski i z logo sponsorów. Dzięki firmie Freeway, od której mieliśmy najnowsze kamerki GoPro, całą tą morderczą walkę uwieczniliśmy na filmie. Gdy już mieliśmy wszystkie zdjęcia i porządnie nas przewiało, szczęśliwi i radośni zaczęliśmy powoli schodzić do schroniska.

 
  (Szczyt Damavandu - 5604m n.p.m. - szczęśliwa Domka)

 (Szczyt Damavandu - 5604m n.p.m. - Olo oczekujący na resztę ekipy)


 
 (Szczyt Damavandu - 5604m n.p.m. - ususzone zwierzaki)


  (Szczyt Damavandu - 5604m n.p.m. - spóźniony Remik)


 (Szczyt Damavandu - 5604m n.p.m. - podziękowania dla sponsorów)

Zejście z góry to dużo większe niebezpieczeństwo niż wejście na jej szczyt. Po 7-iu godzinach wspinaczki nie chce się już schodzić, spada poziom skupienia i uwagi. Nogi zaczynają się wlec, a myślami jest się już w ciepłym śpiworze. Właśnie dlatego najwięcej wypadków zdarza się podczas zejść. A schodzenie po odjeżdżających spod stóp kamieniach wcale nam nie ułatwiało zadania. Ze dwa razy wykręciłem mocno kostkę, tak że musiałem się zatrzymać na dłużej i poczekać, aż przestanie boleć. Remik gdzieś został na dłuższym wypoczynku. Potem wspominał, że mu się zasnęło na trawce. Mówił, że nie tylko on sobie uciął małą drzemkę. Dołączyły do niego inne ekipy. Polana była spora, więc mogli sobie wszyscy razem wypoczywać. Domka za to urwała się samotnie i zjechała po dużym gruzowisku. Była szybciej od nas, ale nam było szkoda kolan, a do tego łatwiej było nabawić się kontuzji, a przecież młodzi już nie byliśmy. We trzech po długim marszu, dowlekliśmy się do schroniska. Zajęło nam to dobre cztery godziny. Ostatnie 100m w moim wydaniu, to było powłóczenie nogami i ciągłe potykanie się. Myślałem, że padnę tam na kamienie i już nie wstanę.

  (Zejście ze szczytu - Remik)

W końcu weszliśmy do upragnionego budynku schroniska. Siadłem na plastikowym krześle i tak siedziałem patrząc w podłogę… ponad godzinę. Nie miałem siły wstać, mówić, pić, nic. Dopiero po dłuższym czasie doszło do mnie, że jestem głodny. W ciągu trwania całego ataku szczytowego wypiłem z 3-litrowego bukłaka jakieś 250ml wody. Stanowczo za mało. To oznaczało, że byłem mocno odwodniony. Inni nie wypili dużo więcej ode mnie. Nie wiem jaki jest powód tego, że tak mało piliśmy w trasie. Nikomu się nie chciało mimo, że rurka z wodą była przy ustach. Teraz było widać po niektórych tego skutki. Zmęczenie i odwodnienie to nie najlepsze połączenie. Troje z nas miało gorączkę i dosyć silne bóle głowy. Zjedliśmy zupę i ryż z curry. Dostałem także od ekipy piwo bezalkoholowe (jedynie takie można kupić w Iranie) z okazji moich urodzin. Rozlałem piwo do wszystkich kubków i wznieśliśmy toast za zdobyty szczyt. Sprawiłem sobie piękny prezent na urodziny – wszedłem na swój pierwszy pięciotysięcznik. W miedzy czasie, kiedy dogorywałem jeszcze na krześle, Olo z Domką poszli do baraku zobaczyć jak wygląda sytuacja. Okazało się, że zamiast Afgańczyków, jest tam trzech Irańczyków. Wróciliśmy więc spokojnie z plecakami na nasze stare miejsca. Wieczorem doszedł jeszcze jeden tubylec. Zmęczeni umyliśmy się i położyliśmy wcześnie spać. Niektórym dalej dokuczały objawy odwodnienia i choroby wysokogórskiej. Łyknęliśmy wtedy dużo tabletek, aby rano obudzić się w lepszym stanie. Na dworze dało się słyszeć silny wiatr, który uderzał o nasz blaszany barak. Nie do końca docierało do mnie, że wszedłem na swój najwyższy szczyt w życiu. Olo podczas kolacji podsumował, że w tym dniu 5 osób pobiło rekord życia, zdobywając swój najwyższy szczyt. Tak było, a w niedalekim czasie niektórzy z nas mieli pobić ten rekord jeszcze raz…

(Zmęcznie po zejściu ze szczytu do Campu 3 - 4200m n.p.m.)