Tekst: Grzegorz Siworski, Łukasz Wieruszewski
Był to już nasz trzeci start o
tak wczesnej porze, więc przebiegł on bardzo sprawnie. Na dworze panowała
ciemna noc. Nawet nie zwróciliśmy uwagi na niebo pełne gwiazd. Po chwili byliśmy
już na szlaku, gdzie rozszalały wiatr stawiał coraz większy opór. Ustawiliśmy się
w rzędzie i zaczęliśmy naszą długą drogę. Do szczytu mieliśmy do pokonania
ponad 1,2km w pionie w bardzo trudnych warunkach. Temperatura osiągała około
-20 stopni, a jej odczuwanie zwiększał, wcześniej wspomniany wiatr. Ustaliliśmy
dzień wcześniej, że Remik będzie prowadził i ustalał tempo marszu. Mieliśmy się
nie forsować i spokojnie brnąć do przodu – tak przynajmniej założyliśmy. Szedłem
na końcu peletonu i czułem, że chłód zaczyna przenikać nie tylko moją odzież,
ale także skórę i kości. Przeszliśmy marny kawałek, a ja powoli miałem dość
tego zimna. Do tego szliśmy za wolno żeby się rozgrzać. W pewnym momencie nawet
założenie polaru nie przynosiło efektów. Dolne i górne kończyny zaczynały piec
i szczypać, więc zamiast odpychać i podpierać się kijkami wsadziłem ręce do
kieszeni. Niestety ból nie mijał. Pierwszy raz podczas tej wyprawy zacząłem obawiać
się o odmrożenia, a szliśmy zaledwie kilkadziesiąt minut. Jedynym sensownym
pomysłem na rozgrzanie sie było mocne przyspieszenie marszu. W końcu nie
wytrzymałem - stanąłem w miejscu i wydarłem się do przodu, że jeżeli nie
zwiększymy intensywności marszu, to będę zmuszony do powrotu do obozu. Najwidoczniej
reszta ekipy przeżywała wszystko tak jak ja, bo Wieża niewiele myśląc
wyprzedził Remika i mocno ruszył do przodu. Zaraz za nim ruszyła Domka i Ja.
Remik został z tyłu. Zatrzymywaliśmy się co kilkanaście kroków sapiąc i dysząc,
ale metoda była skuteczna – zaczęliśmy odczuwać zbawienne ciepło naszych ciał. Niestety
stopy i dłonie dalej były przemarznięte i niewiele dało się z tym zrobić. Pomimo
starego górskiego manewru umieszczenia worków foliowych pomiędzy dwie pary
skarpet, nie pomogło to za wiele. Nikomu nawet do głowy nie przychodziło, żeby
wyjmować lustrzankę lub kamerę. A co działo się wokół nas? Mijaliśmy sporo
ludzi, inne ekipy ruszyły o podobnej godzinie. Mijały nas też ratraki pełne
ludzi, którzy wjeżdżali na wysokość 5000m, omijając trudy walki z górą.
Zaczynało powoli się przejaśniać. Niebo stało się szaro-błękitne. W oddali
widać było pierwsze promienie Słońca. Dwa szczyty piętrzyły się przed nami i
kusiły. Elbrus nie chciał jednak dać się łatwo zdobyć. Im wyżej weszliśmy tym
mocniej wiał wiatr. Zaczęliśmy mocno przemarzać. Każdy krok stawał się coraz
cięższy, bo brakowało tlenu w powietrzu.
Każdy z niecierpliwością zerkał
przez ramię na wschód prosząc o wyłonienie się Słońca zza horyzontu. Jednak musiało
minąć jeszcze kilka dobrych godzin zanim promienie słoneczne dotknęły naszych
twarzy. Do tego czasu musieliśmy zmierzyć się z największym jak do tej pory
wyzwaniem. Nawzajem krzycząc na siebie mobilizowaliśmy się do dalszej walki.
Wiele razy przystawałem z powodu odruchów wymiotnych. Byłem pierwszy raz w
życiu w takiej sytuacji. Remik został gdzieś w
tyle. Później okazało się, że wrócił do obozu – złożyła go choroba, dlatego nie
mógł utrzymać naszego tempa. Domka wystrzeliła do przodu i była kilkanaście
metrów przed nami. A ja z Wieżą walczyłem, wspierając się nawzajem. W którymś
momencie zatrzymał się, spojrzał na mnie wzrokiem, którego nigdy u niego nie
widziałem i powiedział, że ma dość, że nie czuje stóp i rąk i że wraca do
obozu. Przez myśl przeszło mi, że to doskonały pomysł dla nas obu, ale zaraz
pojawiły się wątpliwości. Przecież doszliśmy tak daleko, mieliśmy przed sobą
ostatni szczyt wyprawy. Nie mogliśmy odpuścić. Przekonałem go, że musi
spróbować i iść dalej. I poszedł. Kilkadziesiąt minut później, ja przeżywałem
podobne załamanie i chciałem zawracać. Wieża mi nie pozwolił. Razem mieliśmy
dowlec się na sam szczyt.
(Powolny wchód Słońca na Elbrusie)
(Trawersowanie pierwszego zbocza)
Droga przeciągała się i dłużyła
poza granice naszej wyobraźni. Trwało to wszystko niesamowicie długo. W myślach
przeklinałem wszystkie osoby wjeżdżające ratrakami, które nas mijały. Widziałem,
że każde z nas robiło kilka, kilkanaście kroków do przodu i zatrzymało się
ciężko sapiąc. Tak wyglądała walka z tą górą. Piękno okolicy, wspaniałe widoki,
wysokość, brak tlenu, przejmujący mróz i wielki wiatr. Przechodząc obok Wieży
słyszałem jak liczy kroki. Jego metoda polegała na zrobieniu 10 kroków,
zatrzymaniu się, złapaniu oddechu i zrobieniu kolejnych 10 kroków. I tak do
samego szczytu. W końcu weszliśmy na wypłaszczenie, które pozwalało obejść
pierwsze ze szczytów i prowadziło na siodło pomiędzy wierzchołkami Elbrusa.
Jego wysokość to około 5100m. Promienie Słońca powoli zaczęły wyłaniać się w
oddali, ale nie mogliśmy na nie czekać. Każdy dłuższy postój w cieniu groził
odmrożeniami i fiaskiem całego ataku szczytowego.
W końcu, po długiej i ciężkiej
batalii dotarliśmy we trójkę na wyżej wymienione siodło. Wtedy byłem już
pewien, że nic nas nie powstrzyma przed zdobyciem najwyższej góry Europy.
Osiągnęliśmy zbyt wiele, żeby zrezygnować. Widok na długo zostanie w mojej
pamięci. Znajdowaliśmy się ponad chmurami w barwach wschodzącego słońca.
Byliśmy o krok od nasłonecznionego trawersu, wiec pojawiły się pierwsze
uśmiechy na twarzach. Było nam tak błogo, że zrobiliśmy sobie mały piknik w tym
miejscu. Zjedliśmy po batonie i wypiliśmy po kubku gorącej herbaty. Na ścieżce prowadzącej
na szczyt zaczęło robić się powoli tłoczno, z dołu nadciągało coraz więcej wjeżdżających
osób. Ponownie ruszyliśmy do przodu i znów walczyliśmy z Elbrusem. Trawersowanie
było możliwe jedynie wydeptaną wcześniej drogą. W pewnym momencie powstał
zator, bo jeden z wjeżdżających zaczął nagle się przewracać co kilka kroków.
Podobno dostał ekstremalnych objawów choroby wysokościowej. My jesteśmy prawie
pewni, że wjechał bez aklimatyzacji z Azau kolejką, a następnie podjechał
ratrakiem w krótkim odstępie czasu. Takie zachowanie musiało odbić się na zdrowiu
w bardzo szybkim czasie. Ostatecznie położono go w pierwszym wolnym miejscu,
gdzie nie zawadzał drogi. My ruszyliśmy dalej w stronę wierzchołka. Co jakiś
czas byliśmy zmuszeni to zatrzymania się, bo przed nami wlokła się duża ekipa
wspinaczy. Niestety widać było po nich, że nie byli doświadczeni i też wjechali
ratrakiem. Byli spięci liną i mieli swojego przewodnika, który ich prowadził. Na
całe szczęście świeciło już Słońce więc mogliśmy sobie pozwolić na krótkie
przerwy. Zaraz po tym ciężkim i mocno nachylonym trawersie wyłoniło się
spłaszczenie i w oddali ujrzeliśmy pojedynczy, wąski szczyt. Dotarcie tam było
formalnością, choć wcale nie obyło się bez zmęczenia. Mieliśmy już za sobą
kilkugodzinny marsz, walkę z mrozem i wiatrem. Droga skojarzyła mi się ze
szlakiem na Śnieżkę.
Byliśmy bardzo wysoko. To było
może 5500-5600m – końcówka walki z Elbrusem. Gdy rozejrzałem się wokół wydawało
mi się, że cały świat jest u moich stóp. Tam gdzie kończyła się śnieżna polana
widać było niziny. Pod nami też były wszystkie chmury. Górowało tylko Słońce.
Towarzyszyło mi niesamowite i ciężkie do opisania uczucie. Uczucie bycia na tak
wysokiej górze, najwyższej w całej Europie.
Podejście na sam wierzchołek
odbyło się już w nastrojach przepełnionych euforią. Nie było w ogóle czuć
zmęczenia. Domka oczywiście wbiegła jako pierwsza i nakręciła nas męczących się
z tyłu. Ja wszedłem drugi i od razu rozejrzałem się wokół. Widok zapierał dech
w piersiach. Zaraz za mną wdrapał się Wieża. Pierwsze co to było przybicie z
nim i z Domką piątki. Udało nam się! Zdobyliśmy najwyższy szczyt Europy!
Postawienie stopy na tym szczycie było najprzyjemniejszym uczuciem podczas
wyprawy. Szczyt miał bardzo mało miejsca. Udało nam się szczęśliwie trafić na
lukę i byliśmy tylko my i jeszcze dwójka Polaków. Na wierzchołku powiewały
kolorowe proporce oznaczające szczyt. Był też stos kamieni z tabliczką
opisującą co to za miejsce.
(Dwie ekipy Polaków na szczycie Elbrusa)
(3x5k na Dachu Europy!)
Zaraz po wykonaniu pamiątkowych
zdjęć zaczęliśmy kierować się na dół. Na samej górze wiatr wcale nie ustał więc
było przenikliwie zimno. Spędziliśmy więcej czasu na płaskim terenie poniżej,
odpoczywając i karmiąc swoje oczy otaczającym nas pięknem. Widziałem na
policzkach Wieży łzy, płakał ze szczęścia. Każdy z nas przeżywał ten atak oraz
całą wyprawę na swój sposób. Wykonaliśmy założone cele, zdobyliśmy trzy
pięciotysięczniki w ciągu jednej wyprawy. Byliśmy w tamtym momencie
najszczęśliwszymi ludźmi na świecie.
Każdy z nas wiedział, że czeka jeszcze powrót,
którego nikt nie lubił. Bo przecież, to podczas schodzenia przydarza się
najwięcej wypadków. Na całe szczęście zaczęło się robić gorąco i każdy z nas
mógł się rozebrać z zimowych ciuchów. Powrót do obozu przeciągał się
porównywalnie do ataku. W niższych partiach śnieg zaczął topnieć, nasze kolana
i łydki zaczęły odmawiać posłuszeństwa, więc w pewnym momencie zaczęliśmy
powłóczyć nogami. Jedno było pewne – kolejny raz dopisały nam idealne warunki
pogodowe. Można tu mówić o wielkim szczęściu, które nam towarzyszyło. Wszystkie
ataki szczytowe wykonaliśmy przy świetnej pogodzie. Natomiast schodzenie z
Elbrusa przeistoczyło się w katorgę, klnąc i wrzeszcząc staraliśmy się dawać
upust swojemu wyczerpaniu i złości po kolejnym wykręceniu stopy w grząskim
śniegu. Po powrocie do swoich namiotów każdy padł jak głaz na karimatę i
odpoczywał. Wtedy też dowiedzieliśmy się co się stało z Remikiem. W nocy przed
atakiem szczytowym dostał napadu jakiejś choroby żołądkowej i wymiotował. To
zapewne zakończyło się małym odwodnieniem i wyczerpaniem, które nie pozwoliło
mu na długą walkę z Elbrusem. Słońce wynagradzało nam trudy walki w nocy. Temperatura
w nagrzanym namiocie wzrosła do tego stopnia, że musiałem ściągnąć koszulkę.
Innym wspinaczom stopiony śnieg zaczął zalewać wnętrze namiotów. Przed spaniem
zdążyliśmy jeszcze porozmawiać z resztą obozowiczów i połaskotać podniebienia
słodkim kisielem. Remik planował atak szczytowy z jednym z Polaków z obozu
obok. Niestety choroba ponownie nie pozwoliła mu wyruszyć. Musiał pogodzić się z
porażką. Brak zapasów jedzenia wymusił na nas powrót na dół. Ponownie
wchodzenie na szczyt nie wchodziło w rachubę. Obiecał on sobie, że jeszcze
wróci w tamto miejsce i rozliczy się z dachem Europy.
(Noc nas nie oszczędziła - było zimno)
Nazajutrz nie spiesząc się ani
trochę zwinęliśmy swój obóz, pożegnaliśmy się z resztą obozowiczów i obraliśmy
kierunek na Azau. W nocy za to mieliśmy wielki przymrozek, co widać po zdjęciu zrobionym naszym namiotom. Po przebudzeniu odczytaliśmy temperaturę -15 stopni w środku namiotu. Nasze stawy nie były jeszcze odpowiednio wypoczęte i
zregenerowane, ale jednak podjęto decyzję o zejściu – każdy chciał już leżeć na
wygodnej trawce i jeść ciepłą strawę. Droga była długa i mało przyjemna. Pogoda
się pogorszyła, nie było za wiele widać. Schodziliśmy podczas mgły. Niższe
partie Elbrusa to jedna wielka budowa, więc nie było czego oglądać. Po kilku
godzinach zameldowaliśmy się na parkingu w Azau.
Po wysiadce z taksówki w
Terskolu poszliśmy na pole namiotowe odebrać pozostawione tam wcześniej graty.
Niestety, ponownie nikogo nie zastaliśmy. Właściciel przez telefon obiecał, ze
będzie za godzinę. Godzina urosła do połowy dnia i byliśmy zmuszeni zostać
znowu na polu namiotowym na noc. W między czasie, gdy czekaliśmy, zrobiliśmy
zapasy w sklepach, znaleźliśmy transport do Mineralnych Wód, skąd mieliśmy
ruszyć w drogę powrotną do domu, oraz wykąpaliśmy się w strumyku. Wykąpani i
najedzeni wieczorem wyruszyliśmy do restauracji „Kupol” na oblanie szczytu i
poinformowanie naszych bliskich o sukcesie.
(Pierwsza kąpiel od wielu dni)
Następnego dnia mieliśmy ruszyć
w dalszą drogę. Zorganizowany transport w postaci przyjaznego Rosjanina
wyposażonego w busa, był w umówionym miejscu. Nie mówił on w ogóle po
angielsku, ale był mistrzem gdy w kalambury. Cały jego przekaz polegał na
fonetycznych i ruchowych wyjaśnieniach. Nie da się ukryć, że mieliśmy przy tym
dużo zabawy. Ale za to wszystko rozumieliśmy. No, prawie wszystko. Oprócz nas
zabrał jeszcze Ukraińca, który tez wracał z gór do kraju. Dzięki niemu
przeżyliśmy jeszcze kilka atrakcji po drodze. Fakt, że był szalonym kierowcą
nikomu nie przeszkadzał, bo już zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić – tak to
już jest w Rosji. Zboczyliśmy z głównej drogi, żeby zasmakować naturalnej
źródlanej wody oraz podziwiać wysoki, malowniczy wodospad. Gdy dojeżdżaliśmy do
Mineralnych Wód zaproponował nam, że zabierze nas na obiad, gdzie będzie tanio
i smacznie. Rzeczywiście okazało się, że w dość
przyjemnych warunkach najedliśmy się wreszcie domowym posiłkiem.
Przykro nam było rozstawać się z
pogodnym kierowcą, ale w końcu przed dworcem kolejowym w Mineralnych Wodach
nadszedł na to czas. Dotarliśmy tutaj pod wieczór. Budynek był bardzo okazały,
wybudowany i wykończony na wzór starożytnych greckich świątyń. Na wejściu stały
służby mundurowe i bramki wykrywające metal. Wiedzieliśmy, że tego dnia nie ma
pociągu do Kijowa, ale mimo tego postanowiliśmy się tutaj dostać, bo
wiedzieliśmy również, że ciężko złapać okazję dojazdu do Mineralnych Wód
bezpośrednio z Terskola. Następny pociąg miał być kolejnego dnia. Kupiliśmy bilety, które okazały się bardzo
drogie (ok. 500zł) i czekała nas noc na dworcowej poczekalni. Grupami udaliśmy
się na zakupy spożywcze i zapasy na podróż. Zwiedziliśmy okolice, pobliski targ
i ulokowaliśmy się w rogu poczekalni. Tam co jakiś czas, odradzał się zasięg
WIFI, więc była kolejna okazja do kontaktu z bliskimi. Spaliśmy na zmianę, na
ławkach. Trzeba było spać na siedząco, bo w Rosji mają jakąś manię, że nie
można spać leżąc na ławce – pomimo tego, że ludzi w poczekalni było kilka.
Każdy więc spał na siedząco. Dopiero późno w nocy, można było pozwolić sobie na
pozycję leżącą. Poranek przesiedzieliśmy na peronie grając w karty, a niedługo
po południu wsiedliśmy do kuszetkowego pociągu do Kijowa. Miejsca mieliśmy
numerowane i wyszło na to, że podróżowaliśmy dwójkami. Kuszetki i cały
przedział ogółem były tak małe, że bagaże musieliśmy trzymać w nogach, ale 24
godzinna podroż minęła dosyć szybko. Na zmianę jedliśmy i spaliśmy, regenerując
się po trudach wyprawy.
(Nocleg na dworcu w Mineralnych Wodach)
(Pociąg z kuszetkami, Mineralne Wody - Kijów)
W końcu wysiedliśmy w Kijowie.
Według tego co dowiedzieliśmy się z Internetu, nie mieliśmy za wiele czasu aby
zwiedzać to piękne miasto. Szybko znaleźliśmy taksówkarza, który zgodził się
nas zabrać na dworzec autobusowy na uboczu miasta. Jechaliśmy tam dobre 30 min,
a na miejscu okazało się, że za dworzec robi mała, parterowa buda z
poczekalnią. Parking z tabliczkami pełnił rolę peronów. Udało nam się na
miejscu dowiedzieć, że za 2 godziny rusza autokar do Polski. Miał jechać przez
Lwów, Kraków i skończyć trasę we Wrocławiu. To nam pasowało idealnie. Przed
wyjazdem posiliśmy się kebabem w pobliskiej budce i zrobiliśmy małe zapasy na
podróż. Gdy kupiliśmy bilety u kierowcy (ok.130zł za trasę Kijów – Wrocław)
ciężar spadł nam z serca. To był koniec martwienia się o pieniądze, transport i
jedzenie. Wracaliśmy do domu. W autokarze towarzyszyli nam Polacy i Ukraińcy. W
Krakowie pożegnaliśmy się z Domką i Remikiem, a z Olem mieliśmy się spotkać niebawem
we Wrocławiu.
Po 27 dniach podróży wróciliśmy
do domu. Każdy z nas bardzo zmęczony, wychudzony, ale z wielkim bagażem
doświadczeń i przygód. To była przygoda naszego życia…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz