Armenia
nie była krajem w którym któreś z nas się zakochało. Było to bardziej miejsce,
gdzie co rusz miny przybierały wyraz zdziwienia z powodu rzeczy, które
ukazywały się przed naszymi oczami. Po „ewakuacji” spod Aragatsu, dwaj Ormianie
odwieźli nas na główny dworzec kolejowy w Erewaniu. Budynek z zewnątrz
wyremontowany, ładny. Stąd i pewnie nasze humory stały się trochę lepsze.
Mieliśmy nadzieję na szybki wyjazd do Gruzji. Zanim dobrze wyszliśmy z busa,
osaczyli nas Ormianie proponujący transport marszrutami w różne rejony Armenii,
ale także do Gruzji. Na razie odmówiliśmy, bo naszym celem był pociąg – szybki,
tani i bardziej komfortowy środek lokomocji. Weszliśmy do głównego holu dworca
i nie spotkaliśmy tam wielkich tłumów ludzi. Mijały nas tylko pojedyncze osoby,
a w poczekalni świeciło pustkami. No tak, tam niedziela była niedzielą. Więc
trafiliśmy znowu nie do końca w odpowiedni czas. Wewnątrz dworca odczuwało się
surowy klimat wystroju. Błyszcząca, kamienna podłoga i jednokolorowe ściany nie
zachęcały do przebywania tam dłużej niż kilka minut. Udaliśmy się od razu do
kas. Na całe szczęście kobieta siedząca w okienku umiała powiedzieć kilka
wyrazów w języku angielskim. Z tego co starała nam się przekazać
wywnioskowaliśmy, że pociąg, który miał nas zawieść do Tbilisi miał być bardzo
późno w nocy. Dodatkowo był bardzo drogi i nie było dla nas wystarczającej
ilości miejsc. I znowu coś nie po naszej myśli, Armenia była felerna. Ze
zwieszonymi głowami wyszliśmy na parking przed dworcem pamiętając o tym, że
czekają na nas kierowcy marszrut. Szybko odnaleźliśmy Ormianina, który
proponował transport do Tbilisi. Ten od razu nas rozpoznał i zaprosił do
pakowania plecaków do bagażnika. Po wykonaniu tej czynności, udaliśmy się na
pobliski targ w poszukiwaniu tutejszych przysmaków i prowiantu na podróż. Udało
nam się skosztować tamtejszego kebabu
oraz kupić trochę owoców. Przy okazji odwiedziliśmy toaletę na dworcu kolejowym. Brak mi słów żeby ją opisać. Najgorszy szalet w Polsce to cudo w porównaniu z tym co tam zobaczyłem. Oczywiście przed wejściem siedziała babcia klozetowa i pobierała opłatę. Za umywalkę robiła stalowa miednica, w której pływały mydliny wraz z brudami kilkudziesięciu poprzedników. Bieżącej wody brak. Więcej opisywać nie będę, bo tylko się źle robi. Tak więc zaopatrzeni wpakowaliśmy się do samochodu i
ruszyliśmy w drogę. Oprócz naszej ekipy do busa wsiadły jeszcze dwie kobiety,
które przez całą drogę były zajęte rozmową ze sobą i spaniem.
Jechaliśmy
główną, międzynarodową trasą w stronę Gruzji. Uważam, że w Polsce na wsiach są
lepsze drogi niż ta, którą było nam dane wtedy podróżować. Kluczyliśmy w
labiryncie dróg, ciągle skręcając i ciągle wjeżdżając w ogromne dziury w
jezdni. Nie dało się spać, bo albo się człowiek przechylał na bok przy skręcie,
albo skakał do góry i obijał sobie cztery litery. Pozostało nam oglądanie
widoków za oknem. A te były jedyne w swoim rodzaju. Mijaliśmy wielkie betonowe
miasta, w których nie było żywej duszy. Wyglądało to tak jakby ktoś w jednej
chwili kazał wszystkim się wyprowadzić i zostawić cały swój dobytek. Dało się
zauważyć tylko pojedyncze, stare osoby i psy. Wielkie betonowe fabryki
straszące kominami i otworami na okna. Miasta te położone były pośród bardzo
malowniczych krajobrazów. Gdyby nie te betonowe elementy, to wszystko wokół
byłoby zielone od lasów. Zieleń górowała także ponad budynkami, bo były one
otoczone wzgórzami i górami. Okrążaliśmy te tereny, mijając opuszczone miasta,
przejeżdżając przez kilkudziesięcioletnie walące się mosty ukryte pośród tych
wszystkich zakamarków. Miałem odczucie, że w Armenii czas się zatrzymał. Dawno
temu, kiedy wszystkie kraje zachodu ruszyły z impetem do przodu, tam wszystko
pozostało takie jakie było zaraz po wojnie. Cieszyłem się, że wyjeżdżamy, ale z
drugiej strony ciekawość chciała tam kiedyś wrócić i zobaczyć te wszystkie
opuszczone miejsca.
Po kilku godzinach w końcu
znaleźliśmy się w stolicy Gruzji. Tbilisi zachwycało egzotycznym pięknem. Długo
jechaliśmy wzdłuż szerokiej rzeki miasta, aby na końcu dotrzeć do dworca
autobusowego. Dworzec to dużo powiedziane – niewielki parking przed budynkiem z
betonu, w którym okazało się, że nic nie ma oprócz kilku sklepów. Wokół placu
stały marszruty i taksówki. Zanim gdziekolwiek ruszyliśmy, trzeba było wymienić
trochę tamtejszej waluty. Jadąc koło dworca zauważyliśmy naprzeciwko dworca
neony kantoru. Tak wiec, jedna ekipa poszła załatwiać formalności, a druga
studiowała przewodnik i szukała informacji gdzie najlepiej i najtaniej się
zatrzymać. W przewodniku trafiliśmy na hostel, gdzie chcieliśmy się udać. Gdy
już mieliśmy kasę w kieszeni, nadszedł czas poszukiwań taksówki. Nie trwało to
długo. Po 10 minutach siedzieliśmy w dwóch starych samochodach. Cena była
dobra. Jednak chwilę potem okazało się, że nasza wycieczka nie trwała więcej
niż 5 minut i cena w tym wypadku wydawała się być bardzo zawyżona. Na całe szczęście nasz kierowca nie był
świadomy ustalonej kwoty z drugim kierowcą, przez co my zapłaciliśmy bardzo
mało, a druga część ekipy więcej. Zanim daliśmy im znać, że można zapłacić
taniej, kierowcy odjechali. Staliśmy na stromo pochylonej ulicy przed budynkiem
z dwoma wejściami. Wejścia prowadziły do dwóch różnych hosteli, a my nie
wiedzieliśmy do którego trzeba iść. Jajo poszedł na lewo, Domka z Olem na
prawo, ja z Remikiem czekaliśmy z bagażami. Domka szybko wybiegła i
powiedziała, że jest super i że Polacy mają zniżkę. Jajo długo nie wracał. Gdy w
końcu dołączył do wszystkich, byliśmy już zakwaterowani i ustawieni w kolejce
do kąpieli. Spaliśmy w 8 osobowym pokoju. Mieliśmy do dyspozycji normalne
łazienki – z prysznicami i muszlami klozetowymi (to był luksus po tym co
zobaczyliśmy w Iranie). Do tego wspólna kuchnia, gdzie wiele produktów można
było używać bez konsekwencji pobrania jakiejkolwiek opłaty. Wyskoczyliśmy
jeszcze niedaleko do sklepu, żeby kupić prowiant na kolację i śniadanie. Hostelem
zarządzał przyjazny Egipcjanin, który bardzo lubił Polaków. Kilka razy do nas
podchodził i pytał czy wszystko u nas w porządku. Bardzo miły człowiek. Przy
okazji oczywiście zakosztowaliśmy gruzińskiego wina. W środku budynku było
patio, gdzie można było spokojnie usiąść i pogadać. Do tego wszystkiego darmowy
Internet. To był prawdziwy odpoczynek. Spokój zepsuł fakt, że Domka odkryła
podczas przepakowywania brak swoich górskich, ocieplanych spodni. Zostawiła je
na suszarce w Iranie. Czyli nie miała w czym wchodzić na Kazbek. Szybko
działając, w Internecie odnalazła dwa sklepy górskie w Tbilisi i postanowiła
się tam udać następnego dnia. Planowaliśmy wyrobić ze wszystkich do 10 rano i
wyruszyć do Kazbegi około 11:00. Późnym wieczorem wszyscy najedzeni i wykąpani
ułożyli się na piętrowych łóżkach.
(Patio w hostelu - Tbilisi, Gruzja)
Właściciel hostelu zamówił nam dwie taksówki. W tym czasie Domka wróciła z nowymi spodniami w ręku, a my zjedliśmy w tym czasie śniadanie. Ruszyliśmy do dworca Didube, skąd podobno odchodziły marszruty do Kazbegi. Ta podróż trwała dłużej niż ta poprzedniego dnia. Wysadzono nas na małym rondzie obok wielkiego placu zapchanego busikami. Jak zawsze rozbiliśmy „obóz” i podzieliliśmy się na pilnujących i szukających. Ekipa pilnująca wcześniej zaopatrzyła w się w kebaby sprzedawane w pobliskiej budce. Razem z Jajem ruszyliśmy szukać transportu. Nie trwało to długo, po kilku minutach mieliśmy zarezerwowaną marszrutę tylko dla siebie w dosyć rozsądnej cenie. Mogliśmy jechać taniej, ale wtedy nie mielibyśmy samochodu i kierowcy na wyłączność, a chcieliśmy po drodze zatrzymać się w kilku miejscach i pozwiedzać. Zapomniałem wspomnieć, że już wtedy zdecydowaliśmy się zrezygnować z przejścia Gruzińskiej Drogi Wojennej. Mimo pięknych widoków, była to zwykła asfaltowa trasa, która mierzyła wiele kilometrów. Nikomu nie chciało się iść z plecakiem po asfalcie przez kilka dni. Potem okazało się, że ta rezygnacja była bardzo dobrym posunięciem. Czekając na odjazd posililiśmy się kolejnym kebabem – były przepyszne, chyba nigdy nigdzie tak dobrych nie miałem okazji spróbować. Poszukaliśmy też kiosku, gdzie kupiliśmy karty startowe SIM do telefonów, aby móc utrzymywać łączność z bliskimi i nie płacić za to dużych pieniędzy. W międzyczasie dołączyła do nas para Węgrów, którzy spytali czy mogą się doczepić do naszej ekipy. Bus był duży, więc nie było z tym problemu, a dodatkowo koszty rozłożyły się na dwie kolejne osoby.
(Gruzińska budka z kebabami - Tbilisi, Gruzja)
("Obóz" na stacji autobusowej - Tbilisi, Gruzja)
Zapakowani ruszyliśmy w drogę. Pierwszym przystankiem było miejsce z punktem widokowym na turkusowe wody jeziora Żinwalskiego. Było to malowniczo położone, sztuczne jezioro. Kolejnym miejscem była twierdza Ananuri, czyli fortyfikacja leżąca nad rzeką Aragwi, powstała na przełomie XVI i XVII wieku. Forteca była świadkiem kilkunastu bitew. Ciekawostką jest to, że zwiedzanie jej jest zupełnie darmowe. Nikt nawet nie stoi na straży i nie pilnuje zabytku. Można było wchodzić do pomieszczeń, wspinać się na mur. Większość odwiedzających turystów kierowała się jednak na pobliską plażę. My zdecydowaliśmy zająć się przepiękną budowlą. Odwiedziliśmy baszty i weszliśmy do starej kaplicy, gdzie z sufitu zwisały nietoperze. Za naszym przykładem inni ludzie zrobili to samo. Chyba wcześniej nie byli świadomi, że można gdziekolwiek wchodzić. Do głównego gmachu nie weszliśmy, mieścił się tam kościół i trwała msza, a my nie chcieliśmy robić niepotrzebnego szumu. Wystarczyło nam to co widzieliśmy. Po zwiedzaniu pojechaliśmy dalej. Jeszcze na placu przed Ananuri, Olo zakupił na straganie gruzińską czapkę w kształcie rondla. Tym razem zatrzymaliśmy się w miejscowości Gudauri – kurorcie narciarskim leżącym na wysokości 2200m. Pokręciliśmy się na miejscu, ale latem nie było tam za wiele ciekawych atrakcji do zobaczenia. Ruszyliśmy więc dalej. Po drodze często mililiśmy wypasające się krowy. Ale nie wypasające się przy poboczu na trawie, wolały one stać na środku jezdni, na asfalcie. Nikt sobie nic z tego nie robił, kierowca tylko sprawnymi manewrami mijał co rusz kolejną krowę. Wjechaliśmy w krętą trasę prowadzącą stromo do góry. Widok na góry Kaukazu był piękny, a im wyżej tym więcej można było zobaczyć.
(Jezioro Żinwalskiego - Gruzińska Droga Wojenna)
(Twierdza Ananuri - Gruzińska Droga Wojenna)
(Eksploracja fortyfikacji - Twierdza Ananuri)
(Twierdza Ananuri - Gruzińska Droga Wojenna)
(Olo w nowej czapce uzupełnia braki wody - Gruzińska Droga Wojenna)
(Ośrodek Gudauri - Gruzińska Droga Wojenna)
Przejechaliśmy Przełącz Krzyżową, czyli najwyższy punkt po drodze (2370m n.p.m.) i zatrzymaliśmy się przy pomniku przyjaźni Gruzińsko-Rosyjskiej. Jest to wielki mur wybudowany na łukach opierających się na platformie. Mur w kształcie koła, otwarty na niewielkiej części, aby można było wejść do środka. Ściany od środka są pokryte malowniczymi obrazami przedstawiającymi żołnierzy, walkę i więcej trudno identyfikowalnych zdarzeń i postaci. Za to widok stamtąd zapierał dech w piersiach. Przed nami rozpościerał się krajobraz gór Kaukazu. Piękne miejsce do zatrzymania się na dłużej. Oczywiście nie obyło się bez sesji fotograficznej, a głównym znaleziskiem było łuska od pocisku. Dalsza droga była w opłakanym stanie. Liczne remonty popsuły nam komfort jazdy. Nie było jak wykonać objazdów więc przejeżdżaliśmy przez środek placu budowy kilka razy. Skacząc na kamieniach i dziurach w końcu dotarliśmy na miejsce. Wysiedliśmy na niewielkim placu w Stepecmindzie (bardziej znana jest stara nazwa – Kazbegi).
(Widok z Przełęczy Krzyżowej - Gruzińska Droga Wojenna)
(Ekipa 3x5k w komplecie - Gruzińska Droga Wojenna)
(Pomnik przyjaźni Gruzińsko-Rosyjskiej - Gruzińska Droga Wojenna)
(Odnaleziona łuska - Gruzińska Droga Wojenna)
Miasteczko położone malowniczo w dolinie pomiędzy górami mierzącymi po 3000 i 4000m. W oddali widziałem kościół Cminda Sameba na wzgórzu. Gdzieś tam powinien też widnieć szczyt Kazbeku, ale nie dało się go zauważyć. Byłem zawiedziony. Moje oczekiwania zostały jednak chwilę potem wynagrodzone, gdy chmury odpłynęły i zobaczyłem lodową górę przed swoimi oczami, zaraz za cieniem kościoła. Krew zaczęła szybciej krążyć po ciele, serce walić, a twarz zbladła. Góra była ogromna, pokryta śniegiem i wydawała się być bardzo daleko od miejsca gdzie staliśmy. Znowu poczułem to uczucie ekscytacji i obawy za razem. Nie zapowiadało się na łatwą wspinaczkę.
(Widok na Stepecminde (Kazbegi) - Gruzja)
(Kazbek za chmurami, po prawej kościół Cminda Sameba - Kazbegi)
(Kazbek w całej okazałości)
Zaraz
obok placu, gdzie staliśmy zauważyliśmy restaurację z wi-fi. Chcieliśmy dać
znać bliskim, że dotarliśmy na miejsce i wypytać jak iść dalej. Mimo późnej
godziny (było około 17) postanowiliśmy dojść tego dnia do kościoła na wzgórzu.
Po krótkiej pogawędce i zrobieniu zakupów wyruszaliśmy w drogę. Najpierw
przeszliśmy całe miasteczko, a potem zaczęliśmy wspinać się stromą ścieżką
przez las. Można było dostać się na górę także drogą dla samochodów, ale
zdecydowaliśmy iść inaczej. Niestety, ciężar ponad 30kg plecaków nas
przytłoczył, a droga była bardzo męcząca. Przy pierwszym przecięciu z drogą
szutrową dla aut zdecydowaliśmy się iść prostszą i dłuższą trasą. Około godziny
20 dotarliśmy na miejsce. Wyszliśmy na wielką polanę, gdzie wypasały się konie
i krowy. Na jej końcu było widać budynek kościoła, a wokół niego liczne
samochody, którymi przyjechali turyści. Ze zbocza wzgórza rozpościerał się
piękny widok na całe miasteczko i na wielką górę tuż za nim. Góra musiała mieć
ponad 3000m i robiła ogromne wrażenie. Z drugiej strony, w oddali widniał
szczyt Kazbeku. W przewodniku znaleźliśmy informację, że można przespać się w
głównej nawie zabytkowego kościoła. Na miejscu okazało się, że jest to spore
przekłamanie i że taka opcja nie istnieje. Zmuszeni byliśmy rozbić obóz na
pobliskiej polanie. Na miejscu spotkaliśmy kilka par Polaków, którzy w
większości dotarli tam autostopem. Po rozbiciu obozu, ugotowaniu kolacji i
przestudiowaniu map postawiliśmy pozostać w tym pięknym miejscu jeszcze kolejny
dzień. Wyprzedzaliśmy nasz harmonogram podróży, więc nic na tym nie traciliśmy.
Miejsce było piękne i warto było nacieszyć się nim bardziej, a dodatkowo
mogliśmy nabrać sił przed długim podejściem do kolejnego obozu.
(Widok na Cminda Sameba - Base Camp)
(Zachód Słońca - Base Camp)
Po spokojnej nocy i wyspaniu się
do późnej godziny zdecydowaliśmy się na zejście do Kazbegi i uzupełnienie
zapasów. Remik został w obozie i robił pranie oraz porządkował swój asortyment.
My zeszliśmy do restauracji z wi-fi, gdzie postanowiliśmy spróbować miejscowego
piwa. Podczas wklejania informacji na bloga, usłyszeliśmy niedaleko nasz ojczysty
język. Rząd dalej siedzieli faceci z Polski, z ekipy która miała na celu
zdobycie Kazbeku i Elbrusa (mieli koszulki wyprawowe). Od nich to
dowiedzieliśmy się, że Kazbek nie jest taki prosty jak się wydaje. Nastraszyli
nas, że bardzo łatwo pogubić trasę i wpaść w szczelinę, że bez przewodnika ani
rusz, itd. Trochę przerażeni, wyszliśmy stamtąd i udaliśmy się do centrum
górskiego, spytać o ewentualne wypożyczenie przewodnika. Okazało się, że koszt
przewodnika do stacji Meteo (3600m n.p.m.) wynosi bagatela 450 Euro. Nie było
nas na to stać, nawet nie było sensu się zastanawiać. Postanowiliśmy zaryzykować
i sami wejść na tę górę. Inni robili to przed nami i nie potrzebowali
przewodników więc była nadzieja, że nam także się uda. Po drodze do obozu
znaleźliśmy dobrą budkę z kebabami i przepyszną oranżadą. Usiedliśmy tam i
rozkoszowaliśmy się ostatnimi chwilami wypoczynku. Spotkaliśmy też znajomych
Jaja, którzy przyjechali w te okolice na wakacje. Gdy wróciliśmy do obozu było
już późno. Skład ekip polskich obozujących wokół nas się zmienił. Jedni
wyjechali, inni przyjechali na ich miejsce. Grupka dziewczyn, która właśnie
dotarła w nasze sąsiedztwo zaproponowała wspólną kolację. Zostały one wcześniej
ugoszczone przez pewnego Gruzina i miały bagaż pełen prowiantu, którego na
pewno same by nie dały rady zjeść. Ochoczo przystaliśmy na pomysł i pomogliśmy
im pozbyć się zbędnego prowiantu. Z samego ranka planowaliśmy ruszyć w stronę
lodowca i jak się uda to dotrzeć do stacji Meteo na 3600m n.p.m. Jeszcze tego
wieczora spakowaliśmy niepotrzebny bagaż i oddaliśmy go na przechowanie do
obsługi kościoła. Dwaj mili tubylcy obiecali nam przechować rzeczy nic w zamian
nie żądając.
(Poranek - Base Camp)
(Mali gruzińscy przyjaciele - Base Camp)
(Restauracja z wi-fi - Kazbegi)
(Lokalne przysmaki - Kazbegi)
(Widok na całą okolicę - Kazbegi)
(Leżakowanie - Base Camp)
(Wieczorna uczta - Base Camp)
Noc była bardzo deszczowa i
niespokojna. Nad naszymi namiotami co chwilę przechodziły chmury burzowe i
ciągle błyskały pioruny. Około 3 nad ranem wydawało mi się, że nasze namioty
porwie wiatr. Na szczęście wytrzymały wichurę i nas nie zawiodły. Ranek
przywitał się chmurami i przenikającym chłodem. Musieliśmy przeczekać najpierw
deszcz, potem zjeść śniadanie i gdzieś dopiero około 9:00 zaczęliśmy zwijać
obóz. Na całe szczęście przestało padać, było pochmurno, ale dało się iść. Już
na samym początku zgubiliśmy trasę. Okazało się, że trzeba było wejść na
wzgórze, a nie je obejść, więc w konsekwencji musieliśmy zaliczyć strome
podejście na to ominięte wzniesienie. Już na grani naszym oczom ukazała się
długa, kręta ścieżka prowadząca w górę i kończąca się za horyzontem. Kazbeku
stąd nie było widać. Szliśmy doliną, po kamieniach, a wokół otaczały nas
trawiaste zbocza. Gdy weszliśmy na polanę, zobaczyłem jak prosto na nas zmierza
burzowa chmura. Błyskało się z niej i było widać, że ciągnie za sobą potężną
ulewę. Miałem pewne obawy co do niej, ale zaryzykowaliśmy i szliśmy dalej
prosząc w myślach o to żeby chmura przeszła bokiem. Tak się jednak nie stało i
chwilę potem poczuliśmy pierwsze krople deszczu na twarzy. W bardzo krótkim
czasie zerwała się potężna ulewa. Padła komenda do rozstawiania obozu. Dwa
namioty zostały rozłożone i przybite do ziemi w ciągu 3 minut. To było chyba
nasze najszybsze i najsprawniejsze rozbicie obozu w ciągu wyprawy. Jednak czas
na rozstawienie namiotów starczył do tego aby przemoknąć. Jak to bywa z pechem,
od razu po wejściu do namiotów ulewa się skończyła i przeszła w mżawkę. Od
rozpoczęcia ulewy minęło 15 minut, i po tym czasie nie było po niej ani śladu.
Mieliśmy dwa wyjścia, albo zostać w miejscu i poczekać na kolejny dzień, albo
zebrać obóz i ruszyć dalej. Przeważyła druga opcja. Po przebraniu się i
spakowaniu weszliśmy znowu na skalistą ścieżkę. To była dobra decyzja, bo
podobna ulewa już się nie powtórzyła.
W końcu
dotarliśmy na przełęcz, gdzie znajdował się pomnik z krzyżem. Byliśmy na
wysokości 2930m n.p.m. Rozciągał się stąd przepiękny widok na całą krainę.
Przed nami widniał wielki masyw Kazbeku, a zaraz pod nim widoczny zawijas
lodowca kończący się moreną czołową. Widzieliśmy całą swoją drogę, zejście
zboczem z przełęczy, aż do rwącego potoku, za którym zaczynał się skalisty
odcinek doprowadzający nas pod sam lodowiec. Posiedzieliśmy chwilę w tym bardzo
wietrznym miejscu jedząc czekoladę i pozdrawiając sporą grupę Polaków, która
wracała z Kazbeka. Nie mieliśmy za dużo siły i czasu, aby wdawać się w dłuższe
rozmowy, więc nie wiem do dzisiaj czy udało im się wejść na szczyt czy nie. Niestety
całą magię tego krajobrazu zaburzały ciągle przesuwające się ciemne, burzowe
chmury. Mieliśmy nadzieję dojść jak najdalej tamtego dnia. Marzyliśmy o pięknej
pogodzie, bo inaczej mogło być ciężko z naszymi planami ataku szczytowego.
(Początek drogi do Stacji Meteo)
(Widok na lodowiec)
Zejście
z przełęczy było bardzo przyjemne. Poruszaliśmy się żwawo widząc przed sobą
lodowiec. Szliśmy lekko w dół, więc tempo było znacznie szybsze. W końcu
weszliśmy na pola trawy zz porozrzucanymi gdzieniegdzie głazami. Do uszu dotarł
odgłos rwącego strumienia, którego jeszcze nie było widać. W końcu doszliśmy i
do niego. Szeroki na kilka merów, z lodowatą i szybko płynącą wodą. Taflę rozcinały
wystające kamienie, który pod wpływem wody stawały się bardzo niebezpieczne
przy próbie przejścia po nich. Zaczęliśmy szukać najlepszego miejsca na
przeprawę. Każdy miał inny pomysł i znalazł inne miejsce, ale wcale nie było
tak łatwo przejść suchą nogą na drugi brzeg. 30kg plecaki i zmęczenie przy
stąpaniu po śliskich kamieniach nie pomagały w utrzymaniu równowagi. Niektórzy
z nas mieli kije trekkingowe i te właśnie okazały się być zbawienne. Wiadomo,
że co cztery podpory to nie dwie. W końcu udało się wszystkim przejść bez nieplanowanej
kąpieli. Zaczęły się skały i krótkie
przejście pod lodowiec. Tam przed czołem lodowej moreny spotkaliśmy trzech
chłopaków pichcących, na kuchenkach turystycznych, obiad. Oni też szli do
stacji meteorologicznej, ale uznali, że muszą najpierw dobrze pojeść. Zapach
ich obiadu czuliśmy jeszcze daleko na lodowcu. Nie pomogło to naszym
zgłodniałym żołądkom, ale na pewno poprawiło tempo marszu. Przed wejściem na
lodowiec zmieniliśmy buty trekkingowe na wysokogórskie i założyliśmy raki. Nie
było co ryzykować marznięciem stóp i ślizganiem się na powierzchni lodu. Widoczność
była dobra, więc zdecydowaliśmy się nie wiązać linami. Weszliśmy niepewnie na
lodowiec Gergeti, ale za to bardzo podekscytowani. To był nasz pierwszy
lodowiec. Droga przez niego nie była prosta i wcale nie szło się po linii
prostej kierując na stację meteo, tak jak nam się to wcześniej wydawało. Po
drodze jest kilka skupisk szczelin, które trzeba sprytnie ominąć. Z powierzchni
lodowca stacji meteo nie widać. Dopiero
gdzieś przy końcu można zauważyć budynek leżący wysoko na skale. Za drogowskaz
na lodzie robiły odchody koni, które kursowały tędy jako tragarze. Dzięki temu
łatwiej było odnaleźć prawidłową drogę i nie zabłądzić. A było łatwo, bo
szliśmy we mgle. Czasem tylko końskie trasy obierały różne kursy myląc nas i
gubiąc. A pod naszymi nogami lodowiec żył. Miliony małych strumyków mknęły w
dół lodowca. Nie były one widoczne z daleka, ale stojąc już na lodzie było je
widać i słychać bardzo wyraźnie. W którymś momencie dostrzegliśmy budynek
stacji meteo. Górował on na skale wysoko ponad lodowcem. Skojarzył mi się z
jakimś trudnym do zdobycia zamkiem. Skała pod nim urywała się i stromo
prowadziła do samej moreny bocznej. Jedynym sposobem dostania się tam było
wykonanie wielkiego łuku omijającego najpierw skupisko szczelin w lodowcu, a
potem stromą skałę. Do schroniska wchodziło się jakby od tyłu, patrząc z
miejsca w którym się wtedy znajdowaliśmy.
(Olo i jego pierwsze kroki na lodowcu)
Już w
trakcie przejścia przez lodowiec mieliśmy nogi z waty. Najbardziej ciążyły
plecaki i dodatkowy bagaż w postaci prowiantu oraz namiotów. Wymienialiśmy się
tymi namiotami co jakiś czas, tak aby każdy mógł odpocząć. Ale i tak wszyscy
byliśmy mocno padnięci. W końcu dotarliśmy do moreny bocznej. Zejście z lodowca
na stały grunt znowu nie należało do najprostszych. Człowiek na początku
zapadał się w bardzo grząskim piasku żeby chwilę potem przestraszyć się
kilkunastometrowych szczelin. Trzeba było krążyć, cofać się i wykopywać z piasku.
Plecaki tylko dobijały. W końcu wygramoliliśmy się na kamienną, stromą ścieżkę
prowadzącą do samego budynku stacji meteo. Już tylko siłą woli udało się
dotrzeć na płaskowyż gdzie mieściło się pole namiotowe i budynek stacji. Przez
nasze twarze przeleciał lekki uśmiech zadowolenia z wykonanej pracy i
osiągnięcia celu. Cały trud wynagrodził nam widok na lodowiec – było widać całą
przebytą drogę, wielkie szczeliny, które udało nam się ominąć oraz w oddali
przełęcz z krzyżem. Za plecami mieliśmy szczyt Kazbeku. Znajdowaliśmy się na
wysokości 3560m n.p.m., padał drobny deszcz i było przeraźliwie zimno. Szybko
odnaleźliśmy miejsce na nasze namioty. Wyglądało to tak, że miejsca na namioty
były oznaczone usypanymi murkami z kamieni, które chroniły przed wiatrem. Sprawnie
ustawiliśmy nasze żółte „wigwamy”. W tym czasie Jajo ze zmęczenia zasnął
siedząc na kamieniu. Jeszcze nigdy nie widziałem go tak zmęczonym, ale to on dźwigał
przez większość drogi jeden z namiotów. Wokół nas było około 20 innych namiotów.
Dało się słyszeć różne narodowości. Na lewo od budynku znajdował się drewniany
wychodek, po prawej zaś rura z wodą z lodowca przydatna do mycia i gotowania.
Postanowiliśmy następny dzień odpocząć w tym miejscu, zregenerować się i
dopiero następnego dnia ruszyć na atak szczytowy. Pogoda nie zachęcała do
wybierania się w wyższe partie gór, choć jak słyszeliśmy, w tamtą noc kilka
ekip szykowało się do ataku. Na całe szczęście aklimatyzację mieliśmy za sobą
(dzięki temu że weszliśmy na Damavand) i mogliśmy spokojnie cały kolejny dzień
leżeć i odpoczywać.
(Podejście na stację Meteoz lodowca)
(Widok na Kazbek - stacja Meteo 3600m n.p.m.)
(Stacja Meteo 3600m n.p.m.)
(Pole namiotowe - Stacja Meteo 3600m n.p.m.)
I tak
właśnie się stało. Kolejny dzień to spanie do późna, jedzenie do syta i kontakt
z Polską. Dowiedzieliśmy się, że mamy dwa ostatnie dni na wykonanie ataku, bo inaczej
złapie nas załamanie pogody. W nocy było około -5 stopni, na zmianę padał
deszcz, śnieg i grad. Myślałem sobie wtedy, że jeśli to mają być dogodne
warunki do ataku szczytowego, to boję się co będzie przy załamaniu. Z
informacji płynących z Polski dowiedzieliśmy się, że miało być nawet -15
stopni, porywisty wiatr i dużo śniegu. Nie było innego wyjścia, musieliśmy
następnego dnia spróbować wejść na szczyt, bo inaczej bylibyśmy zmuszeni „wracać
na tarczy” do miasteczka Kazbegi. Pierwsze ekipy zaczęły schodzić z ataku
szczytowego około godziny 13. Pytaliśmy ich jak poszło, ale niestety nikt nie
wszedł na szczyt. Przy śnieżnym plateau na wysokości 4200m złapała ich zamieć i
byli zmuszeni zawrócić. To i dla nas dobrze nie rokowało. W momencie zaczął
dudnić mocny grad. Schowaliśmy się do namiotów i resztę dnia spędziliśmy grając
w karty. Wieczorem spakowaliśmy się i wcześnie położyliśmy spać. Wyjście z
obozu planowaliśmy około 2:00. Przez całą noc śniły mi się dziwne rzeczy. W tych snach rodzice żegnali się ze mną
jakbym miał niedługo umrzeć. Mówili, że ta góra to głupota. Przez ostatnią
godzinę do pobudki w ogóle nie spałem. Przed nami było 1,4km przewyższenia i
kilkanaście godzin walki z Kazbekiem…
(Tablica pamiątkowa - Stacja Meteo 3600m n.p.m.)
(Kolorowa elewacja - Stacja Meteo 3600m n.p.m.)
(Widok na lodowiec Gergeti - Stacja Meteo 3600m n.p.m.)
(Ekipa 3x5k - Stacja Meteo 3600m n.p.m.)
(Olo i jego mieszkanko - Stacja Meteo 3600m n.p.m.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz