Pomysł wyprawy powstał dawno.
Myślę, że to było nawet dobrych kilka lat temu. Rozmawialiśmy sobie z Olem wcinając
pizze w jednej z wrocławskich knajpek, że fajnie by było pojechać zdobyć wysoką
górę. On był już po podróżach do Nepalu i Indii. Ja zarażony górami szukałem
kolejnych wyzwań. Analizowaliśmy Chiny, Tybet, Kaukaz, a nawet Andy. Padały
nazwy gór, były pomysły zrobienia czegoś większego, ale wszystko to jakoś
umierało w czasie drogą naturalną. W końcu zdecydowaliśmy się pojechać na
Elbrus (5642m n.p.m.). To miał być dobry początek. Zdobycie najwyższej góry
Europy to by było coś. Niezły wpis do górskiego CV. Dla niewtajemniczonych: w
górskim świecie zwykło się uznawać tę górę za „Dach Europy”. Nie jest nim Mont
Blanc (4810m n.p.m.), jak większość ludzi uważa. A jeśli już wchodzić, to najlepiej na obie,
żeby nie było kontrowersji. Taki był plan, szykowaliśmy się do kupna biletów.
Pech chciał, że grając ostatni
mecz w sezonie (amatorska liga koszykówki) skręciłem kolano. To była poważna
kontuzja. Wijąc się i płacząc na parkiecie myślałem o straconym Elbrusie, a nie
o bólu, który odczuwałem w kolanie. Już mieliśmy kupować bilety, wyjazd był na
wyciągnięcie ręki i w taki okrutny sposób go zabrano. Wszystkie nasze plany
prysły jak bańka mydlana. Lekarz zawyrokował, że konieczna jest operacja kolana.
Potem okazało się, że nawet dwie operacje, ale oddalone od siebie sporym
przedziałem czasu. Czekanie na pierwszy zabieg i rehabilitacja zabrały ponad
rok. W międzyczasie okazało się, że i tak byśmy nie pojechali. Dwa tygodnie po
moim wypadku, doszło do zamachów pod samym Elbrusem. Rozstrzelano rosyjskich
turystów, wysadzono filary kolejki linowej i podstawiono samochód z bombą pod
hotelem w Azau. W konsekwencji zamknięto całą strefę i zakazano przyjeżdżać turystom.
Nie podano żadnego terminu odwołania
zakazu.
Przez ten cały czas, śledziliśmy
co się dzieje w tym regionie. Myślami uciekaliśmy już od Elbrusa gdzie indziej,
bo nie było pewne czy nas tam wpuszczą. Zamknięcie regionu trwało ponad rok. Gdy
byłem po operacji (październik 2012) doszło do kolejnej rozmowy z Olem. Odżyły
wszystkie marzenia i plany zdobycia Elbrusa. Olo gdzieś przy okazji stwierdził,
że od zawsze chciał zobaczyć Iran. Wiele słyszał o tym kraju i bardzo go tam
ciągnie. Wiedział, że ciężko mnie będzie namówić na samo zwiedzenie, więc od
razu dodał, że najwyższa góra Iranu – Damavand – ma 5604m n.p.m. i może być
ciekawym wyzwaniem. Niedługo po tej rozmowie siadłem do komputera i sprawdziłem
wszystkie informacje na temat obu gór. Było to do zrobienia. Ale moje myśli
szły dalej. Pomiędzy obiema górami, w bliskiej odległości były takie szczyty
jak Ararat w Turcji (5137m n.p.m.) i Kazbek w Gruzji (5034m n.p.m.). Zlokalizowane
były na tyle blisko, że na mapie wyglądało to bardzo zachęcająco. Tak powstał
pierwotny plan wyprawy – zdobyć 4
pięciotysięczniki. Każdy znajdował się w innym kraju i co ciekawe, każdy był
wygasłym wulkanem. Olo podchwycił pomysł, a ja zacząłem zarażać innych ludzi
swoim pomysłem.
Początki okazały się łatwe. Obawiałem
się, że nie będzie żadnych chętnych na tak ambitny, a może wręcz poroniony
pomysł. Zdobycie czterech wysokich gór wiązało się z bardzo dużym wysiłkiem
fizycznym, sporą ilością czasu oraz znacznymi nakładami finansowymi. Szybko
jednak wyszło, że bardzo się myliłem myśląc w ten sposób. W niecałe 2 tygodnie
znalazłem ponad 10 osób chętnych na wzięcie udziału w wyprawie. Zaczęły się
pierwsze spotkania organizacyjne (o których można poczytać w starych postach na
blogu) i pierwsze przymiarki do wyjazdu. Po jakiś dwóch miesiącach skład zaczął
się krystalizować. Ludzie odchodzili z różnych względów – osobistych,
zawodowych czy też zdrowotnych. Tak pozostała nasza silna piątka. Trójka
dobrych znajomych i dwoje nowych. Ja,
Olo i Jajo znamy się od dawna – gramy razem w amatorskich ligach koszykówki.
Domka i Remik zostali ściągnięci do nas przy pomocy forum górskiego. Zarażeni
pasją gór bardzo szybko znaleźliśmy wspólny język.
W trakcie pierwszych rozmów
wyklarowała się także końcowa wizja wyprawy. Od początku o wszystkim
decydowaliśmy razem, za pomocą prostego głosowania. Przy 5 osobach nie było
sytuacji spornych. Każdy także mógł się wypowiedzieć na dany temat.
Stworzyliśmy prywatne forum gdzie zamieszczaliśmy pomysły i je analizowaliśmy. W
tym samym czasie powstał także blog. Powoli media lokalne zaczęły się o nas
dowiadywać i opisywać całą akcję. Wyprawa przyjęła ostateczną nazwę – 3x5k
Peaks Trekking Expedition. Zrezygnowaliśmy też z jednej góry, którą
zakładaliśmy na samym początku. A mianowicie z Araratu. Niestety koszta
zdobycia tego szczytu okazały się za wysokie. Ostatecznie zostały trzy góry,
które mierzyły ponad 5000m. Po drodze odkryliśmy kilka ciekawych szczytów
mierzących ponad 4000m. Jednak, ze względów czasowych, zdecydowaliśmy się
ewentualnie wejść na Mount Aragats (4090m n.p.m.). Ale tylko jeśli to nie
będzie kolidować z haromonogramem całej wyprawy.
W ciągu 6 miesięcy przygotowań
udało nam się nawiązać kontakty z firmami, które zaangażowały się w nasz
projekt i wsparły nas najlepiej jak mogły. Byli to patroni medialni (gazety,
magazyny, radio i portale internetowe), sklepy górskie i producenci asortymentu
górskiego. Dodatkowo nawiązaliśmy kontakt ze studiem postoprodukcyjnym Render 305, dystrybutorem marki GoPro –
Freeway, centrum ratownictwa MedServis, a także miastem Oleśnica. To dało nam całkiem niezłe
pole manewru w trakcie organizowania wyprawy. Gdzieś na koniec lipca
ostatecznie kupiliśmy wszystkie niezbędne rzeczy, spakowaliśmy się i byliśmy
gotowi na podróż naszego życia.
Dokładnie 1 sierpnia o 6:00, razem
z Jajem wyruszyliśmy autokarem do Krakowa, gdzie mieliśmy spotkać się z
Remikiem i Domką. Olo już od 2 tygodni zwiedzał najpiękniejsze miejsca Iranu.
Remik wyjechał z Poznania wcześniej niż my i koło 4 nad ranem był w Krakowie. Cała
ekipa o 10 spotkała się w dworcowej
kawiarni. Wszyscy mieliśmy na sobie nowe koszulki 3x5k. Wyglądało to profesjonalnie.
W tym momencie zadzwonił telefon z portalu internetowego z prośbą o krótki
wywiad. Miło mi się zrobiło, że ktoś śledzi nasze poczynania.
(Spotkanie na Dworcu w Krakowie)
(Tuż przed samym odjazdem do Lwowa)
Co do transportu do Ukrainy, to
nie ma co oszukiwać - spodziewaliśmy się
porządnego, w miarę nowoczesnego autokaru. Miał on w końcu jechać ponad 9
godzin. Niestety zawiedziono nas po raz pierwszy i nie ostatni. Naszym oczom
ukazał się stary, rozlatujący się pojazd. Myślę, że wyprodukowany był gdzieś w
latach 90. Na całe szczęście okazało się, że ma klimatyzację. Tyle dobrego. Zapakowaliśmy
się do środka i ruszyliśmy w drogę do Lwowa. Miejsca zajęliśmy na samym końcu
co pozwoliło nam na swobodną komunikację między sobą. Na początku dziwiłem się,
że z Krakowa do Lwowa autokar jedzie aż 9 godzin. Przecież to zaledwie 300km.
Gdzieś na forum przeczytałem, że to wina przejścia granicznego. No i miał ktoś
rację. Staliśmy na granicy kilka godzin. Kierowca niestety bardzo rzadko
uświadamiał sobie do czego służy klimatyzacja, więc mieliśmy saunę. A było naprawdę
gorąco. Na całe szczęście nie trzepali nas na granicy. A były takie obawy. Sama odprawa poszła dosyć
sprawnie.
("Komfortowa" podróż rozklekotanym autokarem)
Widoki za oknem zaczęły się
zmieniać. Miejskie i przemysłowe krajobrazu zastąpiły pola i lasy. Do Lwowa
dotarliśmy około 21:00. Zdziwiłem się, bo myślałem, że miasto to wielka
metropolia. Jednak w zasięgu wzroku nie widziałem żadnych wysokich budynków. Myślałem, że wysiedliśmy źle. Potem
dowiedzieliśmy się, że Dworzec Stryjski, gdzie nas dowieziono, to przedmieścia miasta.
Do centrum było ok. 20km. Nie było nad czym się zastanawiać. Zaczęliśmy iść
główną drogą mając nadzieję zabrać się jakimś miejskim autobusem. Niestety każdy,
który podjeżdżał był pełny. Trzeba dodać, że to były ledwo jeżdżące autobusy. Przeglądu
to by w Polsce nie przeszły. Nie pojechaliśmy. Ale może po 500m marszu, spotkane
dziewczyny wytłumaczyły nam, że będzie ciężko dostać się do centrum o tej
godzinę. A na piechotę nie ma sensu. Szczególnie z naszymi 25kg plecakami.
Byliśmy lekko zdezorientowani. Postanowiliśmy więc wrócić na dworzec i stamtąd
kombinować jakąś taksówkę. Po drodze, między budynkami natrafiliśmy na
wypasającą się krowę. Ku naszemu zdziwieniu stała sobie spokojnie na trawie
przywiązana do słupka. Nie spodziewałem się takich widoków w mieście. Tym bardziej, że było to tuż przy ruchliwej ulicy.
(Lwów - napotkana krowa przy głównej ulicy)
Na dworcu nie udało nam się
znaleźć żadnej taksówki. Było już za późno. Musieliśmy zostać na miejscu.
Okazało się, że na ostatnim piętrze dworca jest wolny hol, gdzie można
spokojnie zaczekać do rana. Hostel był tuż obok, ale był drogi, więc
zrezygnowaliśmy z tej opcji. W holu było dosyć przytulnie. Przygaszone światło,
długie ławki, w sam raz do wyciągnięcia kości. Niestety, po chwili przebywania
na ławkach dowiedzieliśmy się, że ochrona nie pozwala spać i leżeć. Spaliśmy
więc na siedząco. Czasem ktoś zaryzykował leżenie, ale wtedy gdy przychodziła
ochrona trzeba było szybko się zbierać. Jakoś pospaliśmy, ale komfortowym snem
tego nazwać nie można.
(Lwów - nocleg na Dworcu Stryjskim)
(Lwów - Dworzec Stryjski o poranku)
Z samego rana wyszliśmy do taksówkarzy pytać o cenę transportu na lotnisko. Za dwie taksówki (inaczej byśmy nie weszli z bagażami) rzucono ceną – „240 Hrywien”. Dużo… Bardzo dużo. Odeszliśmy na bok i zaczęliśmy dyskutować. Gdzieś na uboczu, obok nas, stał sobie facet przy swoim taksówkowym vanie. Podeszliśmy do niego i zapytaliśmy o jego cenę. Tym razem usłyszeliśmy – „80 Hrywien”. Już lepiej. Pobiegliśmy po bagaże i zeszliśmy z nim na dół. A tam problem. Taksówkarze skrzyknęli się i powiedzieli, że nie możemy jechać vanem, bo tu obowiązuje kolejka. Stanęliśmy bezradni i chcieliśmy wracać na dworzec, gdy kierowca vana wykazał się odwagą i powiedział, że nas bierze mimo wszystko. Chyba miał potem przechlapane u reszty towarzyszy, ale to nie był już nasz problem. Niewiele myśląc wsiedliśmy do środka i pojechaliśmy na lotnisko.
Czekał nas cały dzień czekania na
odlot, który planowany był dopiero na 16:50. Terminal lotniska we Lwowie jest nowy.
W końcu niedawno było tu Euro 2012. Usadowiliśmy się w kącie budynku i parami
wyruszyliśmy na poszukiwanie sklepu spożywczego, aby móc zrobić zapasy na cały
dzień. Jeść trzeba, a na lotnisku była tylko pizza. Do tego bardzo droga. Ponad
kilometr od lotniska znaleźliśmy przyjemny lokalny sklepik. Po zrobieniu
zakupów wróciliśmy na lotnisko. Czas mijał powoli. Dłużył się niemiłosiernie. Lotnisko
zwiedziliśmy wzdłuż i wszerz. W końcu nadeszła chwila odprawy. Wszystko obyło się
prawie bez problemów. Gdzieś w bramkach zatrzymali Remika, bo w bagażu podręcznym
miał impregnaty, czyli liczne saszetki z płynami, których nie wolno brać na
pokład samolotu. No, ale po chwili jakoś go puścili i wszyscy byliśmy w strefie
bezcłowej. Chyba pomogła mu nieznajomość języka ukraińskiego.
(Lwów - przed lotniskiem)
(Lwów - oczekiwanie na wylot do Istambułu)
Po odprawie jeszcze krótkie oczekiwanie
i w końcu udało nam się wystartować.
Lekki stresik mieli Jajo i Remik. To był ich pierwszy lot samolotem w życiu. Ja
poczułem, że wyprawa zaczyna się naprawdę. Lot przebiegł bez żadnych
komplikacji. Wysiedliśmy w Istambule, gdzie czekała nas kilkugodzinna przerwa
między lotami. Na lotnisku w strefie bezcłowej zastaliśmy wielki tłum ludzi. Dało
się zauważyć, że to lotnisko przesiadkowe. Nie było wielkiego wyboru w kwestii
jedzenia. Byliśmy zmuszeni stołować się
w jakimś fast foodzie. Zjedliśmy spaghetti, pizze, sałatki, wypiliśmy pepsi i
kawę. W skrócie – sama sól i cukier. No ale jeść było trzeba. Po posiłku pozostało czekanie na kolejny lot.
Przy bramce wejścia na pokład większość to byli Irańczycy. Turystów podobnych do nas
bardzo niewielu. Kobiety jednak były ubrane jak Europejki. Ciekawą rzeczą było
umieszczenie boksu, gdzie można było się przebrać. Ciszę oczekiwania przerywały
krzyki i płacz dzieci. Czyli standardowy klimat poczekalni. Mimo wszystko gdzieś
w środku czuło się obawę przed tym „innym” krajem i tymi „innymi” ludźmi.
Stojąc w kolejce na pokład nasze koszulki zaczęły robić furorę. Małe dzieci wskazywały
palcami rodzicom zamieszczoną na naszych plecach mapkę z zaznaczonym Iranem i
Damavandem. O 3:30 w nocy wystartowaliśmy w kolejny lot. Tym razem prosto do
Teheranu.
(Istambuł - posiłek w fast foodzie)
Pilot ogłosił przygotowanie do
lądowania. W tym momencie wszystkie kobiety jak na komendę wyciągnęły z torebek
chusty i zaczęły je wiązać na głowie. Podobnie postąpiła Domka. Siedząca obok
niej Iranka sympatycznie zaoferowała swoją pomoc i zawiązała Domie chustę na
włosach. O poranku wysiedliśmy w stolicy Iranu. Nie wiem jakie było wrażenie
innych, ale moje ciężko opisać. Ekscytacja pomieszana z wielkimi obawami. Bałem
się odprawy na lotnisku, nie wiedziałem czy na pewno nas wpuszczą, czy wszystko
gra. Na całe szczęście udało się bez problemów. Dodatkowego stresu nabawiliśmy
się przy czekaniu na bagaż. Myślę, że minęło dobre 30 min zanim pojawiły się
nasze zafoliowane plecaki. Początek to poszukiwanie kantoru. Rady Ola, żeby
szukać na piętrze, okazały się bardzo trafne. Znaleźliśmy kantor, w którym cena
w porównaniu z tym na dolnym piętrze, różniła się o kilka tysięcy riali przy
wymianie dolarów. Poszukiwanie taksówki było ekspresowe. Przed lotniskiem można
było wybierać modele samochodu jakim się chce jechać. Nasze plecaki ledwo
weszły do bagażnika, ale jakoś się zmieściliśmy. Jeden plecak oczywiście
wylądował na kolanach. Z lotniska do centrum było dobre 50km. Teheran okazał
się być miastem niskiej zabudowy, ale za to bardzo rozległym. Myślałem, że
Londyn jest wielki, ale Teheran zrobił na mnie większe wrażenie. W końcu
mieszka tam ponad 12 milionów ludzi. Aglomeracja liczy 16 milionów. Te liczby
robią wrażenie.
Dojechaliśmy pod adres wskazany
przez Ola. Gdy tylko wysiedliśmy, pojawił się nasz brodaty kompan. Czekał na
nas 2 godziny, bo nie wiedział dokładnie, o której godzinie będziemy. Zabrał
nas do hostelu, gdzie się wcześniej ulokował. Jego pokój okazał się małą klitką
z 2 łóżkami. Olo – burżuj, wynajmował cały pokój dla siebie. Ale nie zmieściły
się tam więcej niż 3 osoby. I to na wcisk. Kupił nam także zapas gazu do
palników. Śpiesząc się, przepakowaliśmy się na korytarzu i ruszyliśmy w stronę
metra, żeby pojechać na dworzec skąd miał ruszać autokar pod Damavand. Po drodze
natknęliśmy się na Irańczyka, który bardzo chciał pomóc. Znał angielski, więc
tłumaczył nam każdą rzecz. W końcu zdecydowaliśmy się na transport taksówką. Zadecydował
aspekt komfortu podróżowania. Metro było bardzo zapchane. Większość mieszkańców
jechała w tych godzinach do pracy. Więc nie było co się pchać. Na całe
szczęście udało nam się znaleźć małego vana do którego bez problemu weszliśmy wszyscy
razem z bagażami.
(Teheran - hostel gdzie ulokował się Olo)
Muszę stwierdzić, że podróżując
ulicami Teheranu naraża się swoje życie. A na pewno można dostać zawału serca.
Nikt tam nie jeździ według przepisów. Wyprzedzanie bez kierunkowskazów, jazda
na czerwonym świetle, nieprzepuszczanie pieszych, wymuszanie pierwszeństwa, to
tylko niektóre z charakterystycznych cech ulic Teheranu. Ludzie przechodzący
przez ulicę muszą uważać aby nie wpaść pod koła nadjeżdżających samochodów. Przy
tym należy pamiętać, że szybkie poruszanie się po ulicy dezorientuje kierowców
i naraża przechodnia na przejechanie. Trzeba więc iść powoli i przeskakiwać
miedzy samochodami. Wchodząc pod maskę nie ma co liczyć, że kierowca się
zatrzyma. Na ulicy są dwa pasy, ale to nie przeszkadza kierowcom, przecież
można zmieścić na szerokości trzy lub nawet cztery auta. A pasy? Niezauważalne.
Posiadasz mały motor w Teheranie? Możesz jechać całą rodziną, z dwójką dzieci.
Nikt się tym nie przejmie. A naciskanie klaksonu jest tam chyba sportem
narodowym. Tego nie da się opisać. To trzeba zobaczyć.
(Teheran - przejażdżka taksówką)
(Teheran - zakupy spożywcze)
W ciągu 20min dojechaliśmy do
dworca. Na parkingu, gdy wysiedliśmy i mieliśmy zapłacić, zdarzyła się pierwsza
irańska afera. Cena za podwózkę podskoczyła 3-krotnie. Olo najbardziej
zaznajomiony z kulturą zaczął się sprzeczać z kierowcą taksówki. Oczywiście
zleciała się cała zgraja innych taksówkarzy. Udało nam się nie zapłacić całej
żądanej kwoty, ale jednak było to więcej niż na początku założono. Na dworcu
rozłożyliśmy się w poczekalni. Olo kupił bilety. Ja nie wytrzymałem i zasnąłem
na siedząco. Ledwo się trzymałem. Natłok stresu i brak snu zrobiły swoje. Wszyscy
byliśmy padnięci, a nie zapowiadało się na dłuższy odpoczynek. Moje ciało
korzystało więc z każdej wolnej chwili. Przy okazji, Olo wytłumaczył nam, że
autokary nigdy nie ruszają o wskazanym czasie. Mają mniej więcej 20min obsuwy.
Zawsze. Taka kultura.
Gdy już nadszedł czas podróży, usadowiono
nas na początku autokaru, bo to jest miejsca dla turystów. Tak nam powiedziano.
A raczej tyle zrozumieliśmy. W Iranie bardzo ciężko znaleźć osobę mówiącą po
angielsku czy niemiecku. Jeśli chodzi o miejsca to chyba chodziło tylko o to
aby podziwiać piękno Iranu przez przednią szybę. Inne wytłumaczenie nie jest mi
znane. W autokarze dostępna była woda i mały poczęstunek w postaci ciastek.
Wszystko w cenie biletu, który nie kosztował za wiele.
Myśleliśmy na początku, że pod
Damavand dojedziemy w godzinę. Na mapie odległości były bardzo małe. W
rzeczywistości okazało się, że droga jest bardzo kręta i długa. Jechaliśmy
około 3 godzin. Większość z nas oczywiście poszła spać. W pewnym momencie
kierowca zjechał na pobocze, zatrzymał się i z jego gestów wynikało, że mamy
wysiadać. Lekko zdezorientowani wysiedliśmy nie za bardzo wiedząc czy jesteśmy
na miejscu. Przy okazji pożegnał nas jeden z pracowników, który pojechał dalej
nie wysiadając z luku bagażowego. Zwariowany kraj.
(Droga do Damavandu)
(Polour - wioska pod Damvandem)
Na początku myśleliśmy, że wyrzucono nas w
innej wiosce, a nie w Polour, gdzie mieliśmy dotrzeć. Szybko jednak okazało
się, że jesteśmy tam gdzie trzeba. Ponad wioską, w oddali ukazał się wielki
szczyt wygasłego wulkanu. Damavand spokojnie czekał na nasze przybycie. Przeraził
mnie jego ogrom. Poczułem się przeraźliwie mały. Wszyscy czuliśmy, że właśnie
zaczyna się prawdziwa przygoda…
(Polour - dezorientacja w naszych szeregach)
(Polour - widok na potężny Damavand)
czekam na więcej :)
OdpowiedzUsuńJa też czekam na więcej
OdpowiedzUsuń